|
Kiedy Roger Moore po dwunastu latach ostatecznie rozstał się z rolą agenta 007, rozpoczął się żmudny proces poszukiwana jego następcy. Na szczycie listy kandydatów znalazł się irlandzki aktor, Pierce Brosnan, jednak jego zobowiązania wobec serialu „Detektyw Remington Steele” uniemożliwiły mu zaangażowanie się w projekt. Wobec takiego rozwoju sytuacji, rola została zaproponowana Anglikowi Timothy'emu Daltonowi, który doszedł do porozumienia z producentami serii. Dalton był zresztą kilkukrotnie łączony z postacią Jamesa Bonda – po raz pierwszy jeszcze w latach sześćdziesiątych, jednak wówczas odmówił przyjęcia roli uznając, że jest do niej za młody. Z kolei kiedy w 1979 roku po raz kolejny zwrócono się do niego z tą propozycją, Dalton ponownie odmówił, wyrażając dezaprobatę wobec kierunku, jaki obrała seria. Jego zdaniem filmy zaczęły skupiać się technicznym efekciarstwie, zatracając ducha opowieści i popadając w fabularne schematy. Dlatego podpisanie kontraktu uzależnił od jej przedefiniowania, na co Albert Broccoli, producent filmów, przystał.
„W obliczu śmierci” tchnęło powiew świeżości do mocno zakurzonej serii, która przez lata groteskowego momentami deformowania formuły dzieł Iana Fleminga, zwróciła się w kierunku literackiego pierwowzoru. Na warsztat wzięto genialne opowiadanie „The Living Daylights”, stosunkowo wiernie wplatając je w fabułę filmu. Scenariusz, nad którym pracowali weteran Richard Maibaum oraz Michael G. Wilson, dopracowano do perfekcji, tworząc jedną z najlepszych, a z pewnością najbardziej złożoną i wielowątkową opowieść w serii. Historia spisku, mającego na celu skonfliktowanie brytyjskiego i radzieckiego wywiadu przy wykorzystaniu zarzuconego przed laty projektu likwidacji wrogich agentów (operacji pod kryptonimem „Śmierć Szpiegom”, zainicjowanej przez Berię jeszcze w czasach stalinizmu), by wyeliminować szefa KGB mogącego pokrzyżować plany skorumpowanego generała tej służby sama w sobie jest godna uwagi. Jeśli jednak dodamy do tego wątki poboczne: nielegalny handel bronią, brylantami, narkotykami, radziecką interwencję w Afganistanie, otrzymujemy wielopłaszczyznową fabularną układankę, która wymaga od widza pewnej dozy skupienia i koncentracji. Wielkie brawa!
Diametralnie zmienił się wydźwięk filmu. Charakterystyczną dla ery Rogera Moore'a przesadę, umowność i awanturniczość stonowano do absolutnego minimum. „W obliczu śmierci” zdecydowanie bliżej do rasowego thrillera szpiegowskiego, osadzonego w zimnowojennych realiach. Również sam James Bond w interpretacji Timothy'ego Daltona jest bodaj najbardziej zbliżony do wizerunku bohatera wykreowanego przez Fleminga. Jest zdecydowany, nieustępliwy, ale nie zabija bezrefleksyjnie. Potrafi zakwestionować rozkaz eliminacji wyznaczonego celu godząc się z możliwością wydalenia ze służby (podobnie zresztą, jak w tytułowej noweli), a morderstwa z zimną krwią zdecydowanie nie leżą w jego naturze i podejmuje się tego rodzaju zadań niechętnie. Kobiet zasadniczo nie traktuje przedmiotowo, ale potrafi cynicznie je wykorzystywać – zaufanie nieświadomej niczego Kary Milovy zdobywa pozując na przyjaciela jej ukochanego i niemal nieustannie ją zwodząc. Złożoność postaci doskonale uchwycił Dalton, którego kreacja, jakże odmienna od poprzedników, idealnie wpasowała się w klimat filmu.
Wady? Owszem. Niektóre elementy bondowskiej konwencji wydają się być wpisane w scenariusz trochę na siłę. Tak jest choćby w scenie poprzedzającej napisy początkowe, w której 007 znajduje czas na flirt ze znudzoną pasażerką jachtu żeglującego u wybrzeży Gibraltaru, nie bacząc na fakt, że kilka chwil wcześniej zamordowany został inny agent sekcji 00. Ta zupełnie niepotrzebna scena zapewne miała przypomnieć widzowi, że mimo wszystko ma do czynienia z odmienionym, ale jednak Jamesem Bondem. To, oczywiście, detal, w przeciwieństwie do głównego czarnego charakteru filmu, jeśli w ogóle można w ten sposób określić Brada Whitakera, który wypada zwyczajnie słabo. Owszem – scenarzyści napisali mu dość ciekawą i wiarygodną historię, pomyśleli o interesującym (acz osobliwym) dziwactwie, które go charakteryzowało, jednak najwyraźniej zapomnieli o tym, że postać ta, by wypaść przekonująco, potrzebuje więcej niż ledwie kilku scen w filmie. Skutkiem tego Whitaker jest najmniej zapadającym w pamięć przeciwnikiem Bonda w całej serii. Na szczęście w filmie pojawia się cała galeria ciekawych postaci, zarówno drugoplanowych, jak i tych zupełnie epizodycznych. Świetny, bo bezwzględnie skuteczny jest Necros w roli pomocnika Koskova. Interesujący jest przywódca grupy afgańskich mudżahedinów, Kamran Szach, którego Bond ratuje z rosyjskiej niewoli. Nieźle wprowadzono również postać generała Puszkina, nowego szef KGB. Także Saundersowi, agentowi MI6 pomagającemu Bondowi w Bratysławie i Wiedniu zdołano nadać ciekawą osobowość.
Osobne słowa uznania należą się Johnowi Barry'emu, który w swojej ostatniej przygodzie z bondowską serią stworzył jedną z najlepszych ścieżek dźwiękowych, udanie łącząc muzykę orkiestrową z elektroniczną – zabieg ten w latach osiemdziesiątych stanowił swoiste novum.
„W obliczu śmierci” kapitalnie otworzył nowy rozdział serii, odświeżając ją i nadając nowy kierunek. Pozycja obowiązkowa i jedna z najlepszych bondowskich produkcji!
|