|
Rozpoczynający naukę w prestiżowej szkole Eton James Bond przypadkowo natrafia na ślad szaleńczych eksperymentów naukowych przeprowadzanych przez ojca jednego ze szkolnych kolegów Bonda, lorda Randolpha Hellebore'a. Jego celem jest stworzenie serum, rozszerzającego wydolnościowe i wytrzymałościowe możliwości ludzi (a konkretniej: żołnierzy). Splot wydarzeń sprawia, że Bond musi stawić mu czoła.
Nigdy nie rozumiałem idei, jaka przyświecała Ian Fleming Publications, kiedy ta zdecydowała się na wydanie serii powieści poświęconych postaci młodego Jamesa Bonda. Koncepcja ta kojarzyła mi się zawsze z próbą zagospodarowania rynku czytelników książek o Harrym Potterze, znajdującego się na przeciwległym biegunie względem historii o 007, przepełnionych przemocą, seksem i wszystkim tym, co charakteryzuje serię zapoczątkowaną przez Iana Fleminga. I, choć zdania nie zmieniam, muszę posypać sobie głowę popiołem. Uprzedzając fakty: książki spod znaku „Młodego Bonda” to kawał ciekawej i na swój sposób interesującej literatury. Nawet dla kogoś takiego jak ja. Kogoś, kto z całą pewnością nie kwalifikuje się do docelowego jej targetu.
No właśnie. Target. To bodaj największa wada książki. Trudno jednoznacznie określić dla kogo jest adresowana. Z całą pewnością nie jest to beztroska lektura dla dzieci. Choć na okładkach brytyjskich wydań widnieje symbol 11+, to wcale nie jestem przekonany, czy wiek ten jest adekwatny dla treści książek Higsona. „SilverFin” jest bowiem zaskakująco ponurą i na swój sposób mroczną powieścią, a niektórych opisów (na przykład ucieczki Bonda z posiadłości Hellebore'a, wśród wijących się kanałami węgorzy) z pewnością nie powstydziłby się sam Fleming! Sugestywny i ponury klimat był dla mnie największym zaskoczeniem, a jednocześnie największym plusem powieści. Jest on poniekąd skutkiem umiejscowienia akcji powieści w Szkocji, której deszczowa i mglista aura pomaga budować nastrój powieści. Nie bez znaczenia jest również fakt, iż Higson jest po prostu dobrym pisarzem. Idealnie wyważa tempo opowieści, opisy doskonale nakreślają jej tło (choć nie dominują), postaci są wyraźne (tym razem jeszcze stosunkowo jednowymiarowe, choć w kolejnej części i to się zmieni), a dialogi niezłe i – co najważniejsze – książka absolutnie nie sprawia wrażenia, że adresowana jest wyłącznie do młodych czytelników.
Oczywiście, pozytywny odbiór książki wymaga odpowiedniego do niej podejścia. Nieuniknione jest bowiem to, że wyjątkowość Bonda musiała się ujawnić już w młodzieńczym wieku (a sam Bond, nim seria dobiegnie końca, będzie miał bagaż doświadczeń, którego starczyłoby na dwa życia). Na szczęście Higsonowi z powodzeniem udaje się nie sprowadzić książki do absurdu, który często w popkulturze towarzyszy lejtmotywowi, w którym dziecko (no, młodzieniec) pokonuje dorosłych i doświadczonych przeciwników. Tego rodzaju motywy w zasadzie sprawdzają się wyłącznie w produkcjach adresowanych dla dzieci. A jednak – w „SilverFin” ciąg wydarzeń wydaje się być niewymuszony i – zachowując proporcje – prawdopodobny. A to już spory sukces.
Higson zdecydował się umieścić akcję powieści w roku 1933, zatem książka wpasowuje się w chronologię serii Fleminga. Na szczęście ucieka od zbędnej (i irytującej) maniery narracji, w której nawiązuje do wydarzeń z przyszłości. Wyjątkiem, choć zrozumiałym, jest próba ukazania przyczyn, dla których Bond stanie się postacią, jaką znamy. W „SilverFin” znajdziemy choćby odpowiedź na pytanie dlaczego James nie uznaje herbaty oraz skąd się wzięła jego miłość do szybkich samochodów. Na szczęście, póki co, Higson nie próbuje wikłać Jamesa w meandry relacji damsko-męskich.
Innym plusem książki jest możliwość bliższego poznania rodziny Jamesa – ciotki Charmian i umierającego na raka wuja Maxa. Charmian de facto wychowała Bonda po śmierci rodziców. I w tym aspekcie seria zgodna jest z historią przedstawioną w latach siedemdziesiątych przez Johna Pearsona w książce „James Bond: The Authorized Biography of 007”. Higson nie wspomina jednak o innych członkach rodziny Bonda – choćby ze strony matki, którzy – jak wiadomo z wspomnianej książki Pearsona – również do pewnego momentu obecni byli w jego życiu. Zupełnie pominięta jest również postać brata Jamesa – Henry'ego. Z drugiej strony jednak kanoniczność faktów i wydarzeń opisanych przez Pearsona była zawsze dyskusyjna, stąd też trudno fakt ten traktować to w kategoriach błędu.
„SilverFin”, podobnie jak cała seria o młodym Bondzie, była niezwykle ryzykownym projektem, który – wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu – należy uznać za udany. Potrafi zapewnić solidną rozrywkę również dorosłym czytelnikom, którzy nie są docelowymi odbiorcami serii. |