|
Jeszcze w trakcie kręcenia „Operacji Piorun” zapadła decyzja, że następnym w kolejności filmem nie będzie „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości”, czyli druga część flemingowskiej trylogii traktującej o SPECTRE, a „Żyje się tylko dwa razy”, która stanowi jej zwieńczenie. Do realizacji „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” niezbędne były odpowiednie alpejskie plenery, a wyjątkowo ciepłe szwajcarskie zimy i związany z tym problem z pokrywą śnieżną sprawiły, że ekranizacja dziesiątej powieści Fleminga została po raz kolejny odłożona. Ponadto obawiano się, że oś fabularna filmu byłaby zbyt podobna do „Operacji Piorun” – co oczywiście było sporą przesadą.
W ten sposób powstał film, który rozwinął i pod wieloma względami ugruntował sprawdzoną formułę, ostatecznie odcinając serię od jej literackich korzeni, wśród popisów realizacyjnych zatracając ducha opowieści Iana Fleminga, a czego nie zmienia nawet fakt wiernej adaptacji powieści w kolejnej odsłonie. Jest to jednocześnie pierwszy film który, nie licząc tytułu, nazwisk głównych bohaterów i pojedynczych elementów nie ma praktycznie nic wspólnego z pierwowzorem. Raymond Benson w swojej książce „The James Bond Bedside Companion” słusznie zwraca uwagę na scenę, w której Bond tłumaczy Moneypenny, że zaliczył kurs języków orientalnych w Cambridge, podczas gdy bohater Fleminga nigdy na tę uczelnię nie uczęszczał. I nie znał japońskiego. Dlaczego piszę o tak z pozoru nic nie znaczącym detalu? Bo on najlepiej obrazuje brak szacunku Broccoli'ego i Saltzmana, producentów filmowej serii, dla literackiego źródła opowieści o Bondzie, którego poszczególne elementy mogły być dowolnie zmieniane, przeinaczane, pomijane lub dodawane, w zależności od aktualnych potrzeb.
Tak, „Żyje się tylko dwa razy” jest filmem, który nigdy nie powinien był powstać. A na pewno nie w takiej formie. Z niezwykle klimatycznej powieści, w której Bond musi radzić sobie z bólem i pustką po tragicznej śmierci żony, a której najważniejszym motywem jest pragnienie zemsty na jej mordercach, powstał film o absurdalnym programie kosmicznym, którego twórcy zachłysnęli się technicznymi możliwościami, skupiając się na widowiskowości, popisach kaskaderskich, monumentalnych dekoracjach i gadżetach, na bok odkładając logikę i choćby pozory wiarygodności. Jest to jednocześnie film, w którym ewidentnie znudzony rolą Sean Connery nie wkłada choćby odrobiny serca w swoją pracę, a i tak tworzy najbardziej wyrazistą kreację na ekranie, bowiem niemal wszystkie role zostały obsadzone wyjątkowo marnie, w szczególności zaś – partnerek Bonda. A Donald Pleasence jako Ernsta Stavro Blofelda jest iście karykaturalny, choć na usprawiedliwianie tej wpadki trzeba zauważyć, że casting do tej roli odbywał się w dość nietypowych okolicznościach, bowiem wybranemu wcześniej Janowi Werichowi podziękowano za współpracę już po rozpoczęciu zdjęć z jego udziałem.
Trudno również cokolwiek dobrego powiedzieć o scenariuszu, który jest wybitnie pretekstowy i nawet nie próbuje rozwinąć potencjału dramatycznego w nim drzemiącego, czego najlepszym przykładem może być reakcja Bonda na śmierć Aki, którą określić mianem obojętnej byłoby sporym niedopowiedzeniem.
Film ma swoje plusy. Wspomniana wcześniej scenografia Kena Adama jest doprawdy imponująca, a wybudowanie wnętrza pustego wulkanu, w którym bazę operacyjną miała organizacja SPECTRE w warunkach studyjnych było przedsięwzięciem zaiste gargantuicznym – czapki z głów! Docenić należy też pracę kaskaderów, pojawiających się na ekranie w wyjątkowo dużej liczbie. Z całą pewnością nad filmem roztacza się specyficzny duch orientu, wówczas jeszcze bardziej tajemniczy i dla przeciętnego europejskiego czy amerykańskiego widza raczej niezgłębiony. Duża w tym zasługa Freddiego Younga, którego zdjęcia fantastycznie sportretowały piękno Kraju Kwitnącej Wiśni.
Tak więc „Żyj i pozwól umrzeć” jest pierwszym naprawdę złym filmem bondowskiej serii. Choć odnotować należy komercyjny sukces (jakkolwiek nie tak spektakularny, jak w przypadku „Operacji Piorun”), to artystycznie bez wahania można określić go mianem porażki. Lewis Gilbert w późniejszym czasie wyreżyserował jeszcze dwa odcinki: „Szpiega, który mnie kochał” (1977) i „Moonrakera” (1979). Nietrudno zatem zauważyć u niego skłonność do daleko idącej przesady – czego film ten jest najlepszym przykładem. Ogromny zawód!
|