|
Po tym jak „Goldeneye” w spektakularny sposób wydobył serię o agencie 007 z filmowego niebytu, oczekiwania wobec kolejnej części, ze zrozumiałych powodów, były ogromne. „Jutro nie umiera nigdy” jednak, uprzedzając fakty, zawiodło. Powstał obraz, który nie był w stanie usatysfakcjonować nikogo. A zaczęło się tak dobrze...
Otwierająca film scena rozgrywająca się na rosyjskim pograniczu, w której Bond dewastuje coś na kształt targowiska handlarzy bronią zrealizowana została z rozmachem, ale też i pomysłem. Niestety, jest to pierwsza i ostatnia scena akcji, o której można pisać w samych superlatywach (no, może jeszcze sekwencja zatopienia brytyjskiego okrętu HMS Devonshire broni się kapitalnym stopniowaniem napięcia). W dalszej części Roger Spottiswoode niestety najwyraźniej przestał zawracać sobie głowę utrzymaniem właściwego ich tempa i dramatyzmu, stawiając na często przesadną widowiskowość.
Wielka szkoda, bowiem z całą pewnością film miał ogromny potencjał. Wdzięczny jest już sam lejtmotyw: potentat medialny w celu zwiększenia nakładów decyduje się na kreowanie rzeczywistości, by następnie móc ją opisywać jako pierwszy. Wszystko w myśl zasady „dobra wiadomość to zła wiadomość”. „Tomorrow Never Dies” tym samym zabrał głos (naturalnie w sposób uproszczony i mocno przesadzony) w dyskusji o roli mediów w świecie końca dwudziestego wieku. Sam Elliot Carver jest jednym z ciekawszych czarnych charakterów w serii, bowiem jego cele są znacznie bardziej przyziemne, a zarazem bliższe rzeczywistości, niż wielu jego poprzedników, co czyni go postacią bardziej odrażającą.
Wyraziste postacie udało się stworzyć również za sprawą niezłego aktorstwa. Jonathan Pryce brawurowo odzwierciedlił szaleństwo psychopatycznego charakteru granej przez siebie postaci, nie popadając jednak w śmieszność i nie przerysowując roli. Nie sposób nie zwrócić uwagi na Teri Hatcher, która potrafiła, pomimo ograniczonego czasu, wykreować zapadającą w pamięć rolę kobiety Bonda, jakże odmienną on wcześniejszych. Między nią a Brosnanem wytworzyła się swoista chemia, która dodała scenom z ich wspólnym udziałem autentyzmu. Absolutnie bezbłędną, choć marginalną, postacią jest też doktor Kaufmann, kapitalnie zagrany przez Vincenta Schiavelli. Oczywiście, nie sposób nie wspomnieć o samym Brosnanie, który dobrze czuł się w swojej roli i ewidentnie wiedział jakim Jamesem Bondem chce być. Michelle Yeoh nieźle wypadła w roli Wai Lin, pułkownik chińskiego wywiadu, jednak jej postać została w scenariuszu fatalnie spłaszczona, nie nadano jej absolutnie żadnego wyrazu, pozwalającego zapamiętać ją na dłużej. Zupełnie jakby uznano, że popisy kaskaderskie z jej udziałem, czy też znajomość wschodnich sztuk walki załatwi sprawę. Ot i problem całego filmu.
Tym większy żal, że cały ten potencjał został roztrwoniony przez uporczywą chęć uczynienia z „Tomorrow Never Dies” czymś, czym być nie powinno – kinem akcji. I to w najgorszym wydaniu. Scen tego rodzaju jest w filmie bez liku, co dość szybko pozostawia widza obojętnym, a następnie – znużonym. Jakkolwiek spektakularne by one nie były (a są!), to w ostatecznym rozrachunku odniosły skutek odwrotny do zamierzonego, czego najlepszym przykładem może być finałowa sekwencja, jedna z najsłabszych w serii, pozbawiona wyrazu, dramatyzmu i dynamiki.
Jeśli do tego dodamy ponadprzeciętne wykorzystanie gadżetów (momentami absurdalnych), to uzyskujemy obraz, którego twórcy najwyraźniej kompletnie rozminęli się z oczekiwaniami widzów, próbując uwspółcześnić formułę właściwą dla ery Rogera Moore'a (i to tej słabszej jej osłonie), dodając jedynie kilka wątków pogłębiających postać Bonda. To ostatnie zresztą jest najmocniejszym elementem filmu, który nadał mu charakter i sprawił, że „Jutro nie umiera nigdy” jest, przy wszystkich swych słabościach, ważną częścią serii (kapitalna jest scena, w której Bond musi przyznać przed Paris, że od niej odszedł, bo zbliżyła się do niego za bardzo).
Jak głosi plotka, zdjęcia do „Jutro nie umiera nigdy” rozpoczęły się zanim udało się dopracować scenariusz, który pierwotnie miał skupiać się na problemie zwrotu Chinom przez Wielką Brytanię Hongkongu. Ponieważ wydarzenie to miało miejsce na kilka miesięcy przed premierą filmu, scenariusz zdecydowano się zmienić. To jednak niekorzystnie wpłynęło na jego jakość, w związku z czym Jonathan Pryce i Teri Hatcher podeszli do projektu bez większego przekonania. Jest to przykład filmu, któremu od strony technicznej nie można niczego zarzucić. Ale właśnie scenariusz, obok pozbawionej wyczucia reżyserii, jest jego najsłabszą częścią. Być może zabrakło czasu, być może refleksji nad jego ogólnym wyrazem. Z pewnością film można jeszcze było uratować na stole montażowym, jednak ostatecznie pozostał spory zawód. Być może większy nie ze względu na to, jaki „Jutro nie umiera nigdy” jest. Ale jaki mógłby być.
|