|
Sukcesem „Goldfingera” seria ostatecznie ugruntowała swoją pozycję, stając się synonimem wysokobudżetowej rozrywki najwyższej próby. Produkcja „Operacji Piorun” pochłonęła niebagatelną wówczas kwotę 9 milionów dolarów – dziewięciokrotnie więcej, niż „Doktora No” ledwie trzy lata wcześniej. Brak jakże krępujących ograniczeń finansowych pozwolił na realizację widowiska na poziomie rzadko spotykanym w kinie. Jak wszystko – miało to swoje zarówno zalety, jak i wady, a czwarty film serii stał się poniekąd ofiarą własnego sukcesu. Ostatecznie „Operacja Piorun” pobiła wszelkie rekordy popularności, co utwierdziło producentów w przekonaniu o słuszności obranej formuły. Skutkiem ubocznym jednak było stopniowe oddalanie się od literackiego pierwowzoru.
W „Operacji Piorun” nie jest to jeszcze tak oczywiste. Główna oś historii jest zbliżona do tej nakreślonej przez Fleminga (przy współudziale Kevina McClory'ego i Jacka Whittinghama) i, trzeba przyznać, jest zwyczajnie rewelacyjna. Potencjał drzemiący w pomyśle szantażu państw NATO przy wykorzystaniu skradzionych głowic nuklearnych był ogromny. Wątek ten został przy tym poprowadzony nadzwyczaj sprawnie i zmyślnie, bez większych nielogiczności czy banałów. Szkopuł niestety polega na tym, że cała jakże misternie zapleciona intryga najzwyczajniej w świecie ginie, przyćmiona przez sceny akcji, których jest bez liku. Jeśli dodamy do tego nieprzekonującą reżyserię Terence'a Younga, który ewidentnie, nie po raz pierwszy, miał spore problemy z utrzymaniem właściwego tempa filmu i nieumiejętnie rozłożył poszczególne jego akcenty. W efekcie tego fabuła sprawia (niesłusznie!) wrażenie pretekstowej, a widowiskowość produkcji zdaje się być celem samym w sobie. Problem ten szczególnie uwidacznia się w niezliczonych sekwencjach podmorskich, które bez wątpienia są urokliwe, jednak z natury rzeczy trudno uznać je za szczególnie dynamiczne.
Naturalnie, „Operacji Piorun” nie sposób odmówić rozmachu, który wówczas zarezerwowany był wyłącznie dla największych produkcji filmowych. Spektakularne efekty wizualne (zasłużenie wyróżnione statuetką Oscara) wykorzystane na potrzeby scen akcji nawet dziś muszą budzić uznanie.
O ile fabuła została nakreślona nad wyraz dobrze, o tyle sam scenariusz boryka się z pewnymi problemami. Kwestie dialogowe czasem rażą sztucznością, a finezyjne w zamyśle bon moty często rzucane są przez Bonda w niestosownych momentach – co na dłuższą metę potrafi być nieco irytujące.
„Operacja Piorun” ostatecznie wpisała w konwencję serii gadżety, które stały się jej nieodłącznym elementem. Odtąd przestały one być interesującym dodatkiem, a zaczęły być wykorzystywane albo jako pretekst do kolejnych popisów speców od efektów, albo też, co gorsza, w charakterze deus ex machina, pozwalając Bondowi wydostać się na najbardziej nawet beznadziejnej opresji.
Z całą pewnością mocną stroną filmu są kreacje aktorskie, zarówno pierwszoplanowe, jak i te drugiego planu. Adolfo Celi idealnie wpasował się w rolę metodycznego i zdecydowanego Emilio Largo. Przekonująco zagrały Claudine Auger – urocza partnerka Largo, która ostatecznie ulega urokowi Bonda i Luciana Paluzzi – femme fatale filmu. Również Martine Beswick w roli Pauli Caplan, która pomaga agentowi 007 w Nassau, wypadła wyjątkowo naturalnie.
„Operacja Piorun” miała w sobie potencjał, by stać się filmem ponadczasowym, by na długo zdefiniować perfekcyjną produkcję bondowskiej serii. Niestety tak się nie stało. Film należy docenić za jego niewątpliwe zalety, jednak obok wad trudno przejść obojętnie, przez co pozostawia widza z mieszanymi uczuciami. Szkoda.
|