|
Nie jestem zwolennikiem tezy, zgodnie z którą ekranizacje powieści są zawsze gorsze od pierwowzorów literackich. Jednak jeśli miał wskazać najlepszy przykład na jej potwierdzenie, "Moonraker" na pewno znalazłby się w czołówce takiego zestawienia.
Tytułem wyjaśnienia: owszem, zdaję sobie sprawę z tego, że nie każdy film z bondowskiej serii można uznać za typową ekranizację. Choć w początkowym okresie były one stosunkowo wierne pierwowzorom, to w późniejszym czasie EON Productions w dość liberalny sposób podchodziło do powieści Fleminga (czego zwieńczeniem był wcześniejszy "Szpieg, który mnie kochał", w przypadku którego film z książką wspólny miał jedynie tytuł). Nie zmienia to jednak faktu, iż w tym razem jedna z najlepszych powieści została sprowadzona do dramatycznego poziomu. Uprzedzając fakty, "Moonraker" jest najsłabszym filmem w serii. Dlaczego?
Oczywiście, rozumiem, że jedenastą odsłonę przygód Jamesa Bonda można, a pewnie nawet należy, postrzegać przez pryzmat czasów, w jakich powstawał. Wszak krótko przed jego premierą na ekranach kin triumfy święciły "Gwiezdne Wojny" i – zapewne – wysyłając Bonda w kosmos, postanowiono wykorzystać koniunkturę na science-fiction. Wszystko jednak powinno mieć swoje granice, a te "Moonraker" przekracza po wielokroć.
Największą wadą filmu jest jego scenariusz, który, w najlepszym razie, jest zwyczajnie pretekstowy, a poszczególne wydarzenia wiążą się ze sobą w dość luźny sposób. Poniekąd ma to związek z wyjątkowo irytującą cechą części bondowskich filmów z Rogerem Moore'em w roli głównej, w których Jamesa Bonda przedstawia się jako postać praktycznie pozbawioną wad. I tak też 007 jest ekspertem w każdej dziedzinie (fizyki, biochemii, aeronautyki), wybitnym lingwistą, ekspertem w walce wręcz (bez szwanku wychodzi z konfrontacji z mistrzem kendo) a urok osobisty pozwala oczarować każdą kobietę w mgnieniu oka. Bond w takiej interpretacji wyposażony jest w nadludzką wręcz spostrzegawczość i zdolność percepcji, dzięki czemu scenarzyści nie muszą spejalnie wysilać się nad obmyślaniem związków przyczynowo-skutkowych. A i tak scenariusz momentami jest niemiłosiernie nielogiczny (scena polowania jest tego najlepszym przykładem). Postaci pojawiają się na ekranie bez logicznego uzasadnienia (jak choćby Szczęki, który najwyraźniej dysponuje szóstym zmysłem, dzięki któremu praktycznie przez cały film depcze Bondowi po piętach). Do ogólnego poziomu scenariusza dopasowany został czarny charakter. Źródła nienawiści i pogardy Hugo Draxa do rasy ludzkiej nawet nie możemy się domyślać, bo nie zostało ono w żaden sposób zasygnalizowane. A szkoda.
Na wszystko to możnaby jednak przymknąć oko i skupić się zaletach filmu (o czym później), ale w jego ostatnim akcie przekroczono wszelkie granice zdrowego rozsądku i przeniesiono akcję w przestrzeń kosmiczną czyniąc tym samym "Moonrakera" obrazem nieznośnie absurdalnym. Prywatna stacja kosmiczna, laserowe strzelaniny, oddział kosmicznych żołnierzy... wszystko to sprawiło, że oglądając film czułem wyłącznie zażenowanie. To nigdy nie powinno mieć miejsca w bondowskiej serii. I nie da się tego wytłumaczyć w żaden racjonalny sposób.
Jak zaznaczyłem wcześniej, "Moonraker" nie jest pozbawiony zalet. Utrzymany jest w naprawde niezłym tempie, dzięki czemu nie nudzi nawet przez moment. Niezłe są efekty specjalne, nominowane zresztą do Oscara. Także popisy kaskaderskie muszą budzić uznanie. Wreszcie, film dobrze prezentuje się też od strony aktorskiej. Michaelowi Lonsdale'owi udało się, pomimo słabego scenariusza, uczynić Hugo Draxa pamiętną postacią. Dobrze prezntuje się Lois Chiles w roli Holly Goodhead (która, dla odmiany, została interesująco napisana). Wreszcie sam Roger Moore po raz kolejny sportretował Jamesa Bonda z właściwym sobie dystansem i wdziękiem (co ciekawe, im bardziej absurdalny staje się sam film, tym poważniejszą manierę przybiera Moore).
Nie zmienia to jednak faktu, że "Moonraker" nigdy nie powinien był powstać. Nie w takiej formie. Granica "bondowskiego koktajlu" została przekroczona w sposób, którego nie można zaakceptować. W sposób, który nie ma już nic wspólnego z legendą zapoczątkowaną przez Iana Fleminga. Nie pozostaje więc nic innego, jak film ten potraktować jako swego rodzaju wypadek przy pracy.
|