|
Książkę otwiera nietypowa prośba, którą M kieruje do Bonda. Otóż zachodzą podejrzenia, iż Sir Hugo Drax, jeden z członków elitarnego klubu Blades, oszukuje przy grze w brydża. Aby uniknąć skandalu – jest on bowiem jednym z najbogatszych i najbardziej szanowanych poddanych korony Zjednoczonego Królestwa – 007, sam będąc biegły w sztuce szulerki, ma go zdemaskować. Drax jest pomysłodawcą i szefem projektu samonaprowadzających pocisków balistycznych Moonraker, które wkrótce po przeprowadzeniu niezbędnych testów mają wejść w skład uzbrojenia Wielkiej Brytanii. Kiedy jednak w tajemniczych okolicznościach ginie dwóch ludzi związanych z projektem, Bond zostaje oddelegowany do zbadania sprawy. Początkowo nic nie zwiastuje kłopotów, jednak ostatecznie Drax okazuje się nie być tym, za kogo się podaje.
„Moonraker” z roku 1955 przynosi kolejną zmianę zarówno stylu, jak i tonu. Nie jest to thriller szpiegowski w stylu „Casino Royale”, próżno w niej też doszukiwać się egzotycznego kolorytu, charakteryzującego „Żyj i pozwól umrzeć”. Trzeciej odsłonie cyklu fabularnie i konstrukcyjnie zdecydowanie najbliżej do rasowej powieści detektywistycznej, wpisującej się niemal idealnie w rządzące tym gatunkiem prawidła. Wydarzeniem zawiązującym intrygę jest, jak przystało na powieść detektywistyczną, morderstwo. W tym przypadku jednak od odpowiedzi na pytanie "kto zabił?" (co akurat wiadomo od samego początku) ważniejsze jest "dlaczego?". O tym jednak zarówno Bond, jak i czytelnik przekonuje się z czasem. 007 zostaje oddelegowany do pracy w charakterze szefa ochrony projektu Moonraker w miejsce zamordowanego majora RAF z powodu podejrzeń, a nie pewności, że coś jest nie tak. Wszystkie poszlaki zaś, niczym w klasyce gatunku, ułożą się w jedną całość dopiero w dramatycznym finale.
„Moonraker” to kwintesencja wszystkiego, co u Fleminga najlepsze: perfekcyjnie skrojona intryga, doskonałe tempo narracji, bezbłędnie nakreśleni bohaterowie, pełne życia opisy, które dominują, ale nie przytłaczają i, przede wszystkim, napięcie, które stopniowane jest po mistrzowsku, a zenitu sięga w punkcie kulminacyjnym ostatniego aktu powieści.
Świat przedstawiony w książce jest zamknięty, ogranicza się do kilku ledwie miejsc, a jej akcja w całości rozgrywa się na terenie Anglii. Z jednej strony może to być interpretowane jako ukłon w kierunku wspomnianej wcześniej konwencji klasycznych powieści detektywistycznych, z drugiej jednak zabieg ten nadaje powieści charakterystycznego klimatu zagrożenia.
James Bond swoje zadanie musi wykonać poruszając się w gąszczu półprawd, niedopowiedzeń i kłamstw. Czyhające na niego zagrożenia są tym bardziej niebezpieczne, bo nieoczywiste, a nim prawda kryjąca się za projektem Moonraker wyjdzie na jaw, niejednokrotnie da się zwieść na manowce. Czytelnik, przynajmniej od pewnego momentu, ma nad Bondem tę przewagę, że w pewnym punkcie powieści narracja skupi się na wydarzeniach, w których 007 bezpośrednio nie uczestniczy, a przez to będących poza sferą jego poznania. Ciekawe zatem w tym kontekście jest to jak Bond zmienia zmienia swe nastawienie względem Draxa. Podziw dla ekscentrycznego filantropa ustępuje pogardzie wobec cynicznego oszusta, by następnie znów dać się zwieść i ulec wizji, zdolnościom organizacyjnym i przywódczym tajemniczego milionera. To najlepiej pokazuje, iż celem Fleminga nigdy nie była kreacja bohatera doskonałego, pozbawionego wad – o czym czasem zdają się zapominać filmowcy. Jego Bond ulega emocjom, popełnia błędy. Jest niedoskonały.
Warto też zauważyć, że tym razem między 007 a główną kobiecą bohaterką powieści, policjantką Wydziału Specjalnego Scotland Yardu, Galą Brandt, nie zawiązuje się wątek miłosny (a przynajmniej – nie w sposób, do jakiego przywykliśmy). Świadomie czy nie, ale Fleming i w tym przypadku wpisał się w postulat S.S. Van Dine'a, który w latach dwudziestych wyznaczył w artykule dla „American Magazine” reguły gatunku powieści detektywistycznej.
W „Moonrakerze” Fleming zdecydował się na nadanie swemu protagoniście ludzkich cech również w wymiarze społecznym. Nieco więcej dowiadujemy się zarówno o jego życiu prywatnym, ale też zawodowym które, jak się okazuje, nie sprowadza się wyłącznie do wykonywania ryzykownych misji poza granicami kraju.
„Moonraker” odzwierciedla lęki i obawy osób, którym przyszło żyć w niełatwych latach pięćdziesiątych XX wieku. Z jednej strony daje się wyczuć głębokie resentymenty i nieufność wobec Niemców. Z drugiej zaś przestrzega przed zagrożeniami zimnej wojny, które w erze broni jądrowej mogły doprowadzić do katastrofalnych konsekwencji. Fleming słusznie przy tym zauważa, że pojedynczy człowiek, sięgając po atomowy oręż, z łatwością może stać się źródłem niewyobrażalnej tragedii.
Reasumując, „Moonraker” to bez dwóch zdań jedna z najlepszych powieści Fleminga, którą pisarz potwierdził swą wszechstronność i umiejętność odnalezienia się w zróżnicowanych literacko gatunkach. Szkoda tylko, że na motywach tak doskonałej książki powstał bodaj najgorszy, najbardziej ułomny film serii, który jest przeciwieństwem wszystkiego, co w swym pierwowzorze najlepsze.
No i kto mógłby przypuszczać, że kluczowa dla rozwiązania zagadki projektu Moonraker może być odpowiedź na pytanie: dlaczegóż, do licha, wszyscy naukowcy weń zaangażowani noszą wąsy? Ha! |