|
Nieczęsto zdarzają się filmy tak trudne do jednoznacznej oceny, jak Spectre. Po 24. odsłonie przygód agenta 007 bez wątpienia oczekiwano, że powtórzy sukces swojego poprzednika. Skyfall (2012) był nie tylko najbardziej dochodową częścią serii, ale przede wszystkim zyskał niemal powszechne uznanie – tak ze strony widzów, jak i krytyków, co samo w sobie było nie lada osiągnięciem.
Wydawać się mogło, że Spectre na ów sukces było skazane; na fotelu reżysera ponownie zasiadł Sam Mendes, do współpracy udało się namówić naprawdę utalentowanych filmowców. Gigantyczny budżet. Zdjęcia realizowane w czterech krajach na dwóch kontynentach. Iście gwiazdorska obsada. I as w rękawie – świeżo odzyskane prawa do organizacji SPECTRE i stojącego na jej czele Ernsta Stavro Blofelda. To nie mogło się nie udać.
A jednak.
Oczywiście przesadą byłoby stwierdzenie, że Spectre jest filmem złym; ma kilka niezaprzeczalnych zalet, dzięki którym w ostatecznym rozrachunku się broni. Na pewno utrzymany jest w niemal doskonałym tempie i – przynajmniej do pewnego momentu – potrafi widza autentycznie zaangażować. Logika wydarzeń, jeśli skupić się na ciągu przyczynowo-skutkowym, zasadniczo również nie budzi takich wątpliwości, jak w przypadku stanowczo pod tym względem przesadzonego Skyfall, w którym twórcy wymagali od widza zawieszenia niewiary na nieprawdopodobnym wręcz (i kompletnie nieakceptowalnym) poziomie.
Stylistycznie film dryfuje w kierunku klasyki serii, cechującej się większą umownością, momentami graniczącą z eskapizmem, co doskonale obrazuje scena, w której Bond, spadając z zawalającego się budynku, ląduje bezpiecznie na kanapie (z ewidentnym wyrazem zdumienia na twarzy). Można ją odczytywać jako swoistą “deklarację intencji” twórców; Spectre, w przeciwieństwie do wcześniejszych filmów z Danielem Craigiem, nie bierze siebie do końca na poważnie i próbuje znaleźć złoty środek między surową, emocjonalnie angażującą narracją, a lżejszym tonem, który cechował serię w latach siedemdziesiątych. Trzeba przyznać, że sztuka lawirowania między tymi dwoma stylami się w dużej mierze Mendesowi udała.
Nie udało się natomiast utrzymać w ryzach scenariusza. Pomimo tego (a może właśnie dlatego?), że był wielokrotnie przepisywany, w niektórych momentach jest wręcz groteskowy. Szkoda tym bardziej, że są w nim elementy, które spokojnie mogą pretendować do miana klasyki serii, jak choćby, kiedy na pytanie Lucii Sciarry o to, czy Bond nie widzi, że jest w żałobie, ten ze stoickim spokojem odpowiada “Nie.”. Albo, gdy zapytany o zawód odpowiada, że “To coś, co nie wyglądałoby dobrze na formularzu”. Poinstruowanie barmana, by ten spuścił przygotowany koktajl proteinowy do toalety „z pominięciem pośrednika” jest jednym z najlepszych tekstów, jakie padły z ust Jamesa Bonda.
O ile zatem fabuła jako taka została poprowadzona nieźle, o tyle poszczególne elementy ją napędzające są jakby żywcem wyjęte z podręcznika pod tytułem „Jak nie należy pisać scenariusza”.
Motyw programu szpiegowskiego „Dziewięcioro Oczu” jest w swoich założeniach nieznośnie niedorzeczny – implikacje jego uruchomienia zostały przedstawione niemal jako koniec świata jaki znamy, ale ani przez chwilę twórcy filmu nie próbują nawet wytłumaczyć widzowi dlaczego tak właśnie jest. Skazani zatem jesteśmy na domysły, wsłuchując się w absurdalne (i wypowiadane ze śmiertelną powagą) utyskiwania szefa wywiadu na program, który przecież w swoich założeniach realnie zwiększy możliwości gromadzenia danych wywiadowczych. Z ust bohaterów padają wprawdzie komunały o wartościach demokracji, których fundamentem jest prawo do wolności, ale zagrożenia zostały przejaskrawione tak, że brzmią najzwyczajniej w świecie niewiarygodnie.
No i Blofeld.
W Spectre scenarzyści zdecydowali się na bardzo ryzykowny zabieg fabularny; splecenie losów Bonda z jego największym adwersarzem, Ernstem Stavro Blofeldem, poprzez historię niejakiego Franza Oberhausera. Nazwisko Oberhauser czytelnikom Fleminga niechybnie kojarzy się (choć w innym kontekście) z opowiadaniem Ośmiorniczka. Natomiast przeciętnemu widzowi nie mówi ono kompletnie nic. Jest to o tyle istotne, że kiedy grany przez Christopha Waltza antagonista wyjawia swe przybrane imię, zarówno Bond, jak i widz, kwitują tę rewelację co najwyżej wzruszeniem ramion.
Czym dokładnie kierowali się twórcy filmu decydując się na rozwiązanie niechybnie kojarzone z podrzędnymi operami mydlanymi – nie wiadomo. Z całą pewnością jednak w tym przypadku plot twist nie spełnił swojej roli; ewentualny potencjał dramatyczny tkwiący w koncepcji połączenia Bonda i jego przeciwnika więziami rodzinnymi nie został w żaden sposób wykorzystany – między tymi dwoma bohaterami nie ma konfliktów emocjonalnych, które usprawiedliwiłyby tak zawiły koncept.
Równie problematyczne jest powiązanie wszystkich wydarzeń z Casino Royale, Quantum of Solace i Skyfall w jedną, skupioną wokół postaci Blofelda, całość. Skądinąd wiadomo, że scenariusze tych filmów nie były pisane z myślą o tego rodzaju zabiegu fabularnym, w efekcie czego wszelkie próby nadania mu jakichkolwiek pozorów prawdopodobieństwa musiały spełznąć na niczym. W tym aspekcie Spectre naruszyło bowiem jedną z kluczowych zasad scenopisarstwa, zgodnie z którą wszelkie ważne wydarzenia powinny zostać poprzedzone stosowną zapowiedzią, która przygotuje widza na to, co ma się wydarzyć w przyszłości. Zapowiedź wiąże emocjonalnie odbiorcę z opowiadaną historią. Bez niej wszelkie zwroty akcji sprawiają wrażenie wymuszonych, a deus ex machina w praktyce sprawdza się niezwykle rzadko. Nie sprawdziło się i tym razem.
Spectre próbuje też łapać za ogon zbyt wiele srok. Efektem ubocznym zaangażowania aktorów o tak uznanych nazwiskach do ról z założenia przecież trzecioplanowych jest konieczność zapewnienia im odpowiedniego czasu ekranowego. Stąd też uwikłanie M w polityczne utarczki, nie mająca żadnego sensownego uzasadnienia wyprawa Q do Austrii, albo Moneypenny ponownie chwytająca za broń. Cierpi na tym zasadnicza oś fabularna filmu, której wiele elementów trzeba dopowiadać, zamiast je pokazać – czy to z braku czasu, czy budżetowych ograniczeń.
Wisienką na torcie wad Spectre jest jego trzeci akt: przeraźliwie wtórny, zwyczajnie nudny, a na domiar złego – na bakier z logiką, czego szczytem jest strącenie śmigłowca strzałem z Walthera PPK. Wyjątkowy przykład scenopisarskiego lenistwa.
Aktorsko Spectre wypada nierówno. Léa Seydoux urzeka w roli Madeleine Swann nawet, jeśli jej postaci, jak i całemu wątkowi romantycznemu, jakże przecież ważnemu z punktu widzenia fabuły, należało poświęcić zdecydowanie więcej czasu. Z kolei Christoph Waltz próbuje powtórzyć swoją kreację z Bękartów wojny, przez co Blofeld w jego wykonaniu wypada nieprzekonująco, choć na usprawiedliwienie aktora trzeba zaznaczyć, że postać ta została napisana niekonsekwentnie. Daleko mu do metodycznej bezwzględności antagonisty wykreowanego przez Iana Fleminga. Brawa natomiast należą się Andrew Scottowi, za sprawą którego Max Denbigh zyskał naprawdę ciekawą osobowość.
A zatem, skoro jest tak źle, to dlaczego jest tak dobrze?
Bo Spectre to nadal pierwszorzędne widowisko, które ogląda się z zapartym tchem, zachwycając się niemal doskonałym tempem, kapitalną realizacją (powiedzmy, że z wyłączeniem prawdopodobnie najmniej emocjonującego pościgu samochodowego w historii kinematografii), fantastycznymi zdjęciami Hoyte’a van Hoytema i tym trudnym do zdefiniowania urokiem, za sprawą którego, pomimo dość licznych i wcale nie takich błahych wad, film w ostatecznym rozrachunku się broni.
Szkoda tylko, że nie wykorzystuje przy tym pełni swego potencjału, głównie za sprawą błędów, obok których nie można przejść obojętnie, a które nie przystoją twórcom tej klasy. Spectre ocenić można zatem nie tylko przez pryzmat tego, jakim filmem jest, ale też jakim mógłby być. Obraz Mendesa miał wszystko, by stanąć w szranki z największymi klasykami serii. Ostatecznie jednak okazał się niczym więcej, jak słodko-gorzkim rozczarowaniem. Choć rozczarowującym w całkiem niezłym stylu.
|