|
Seria oficjalnych powieści o przygodach agenta 007 liczy sobie już przeszło pięćdziesiąt pozycji. „The Moneypenny Diaries: Guardian Angel” jest z pewnością najtrudniejszą w odbiorze, a co za tym idzie, ocenie, spośród wszystkich książek kanonu literackiego „bonda”. Nie tyle ze względu na jej treść (choć ta pozostawia nieco do życzenia – o czym później), ale formę. Czym bowiem jest trylogia spod znaku „The Moneypenny Diaries”? Otóż Kate Westbrook, figurująca na okładce książki jako jej autorka, w rzeczywistości nie istnieje. Jest kreacją literacką – siostrzenicą Jane Moneypenny, „rzeczywistej” funkcjonariuszki brytyjskiej Secret Intelligence Service, którą, wraz z pozostałymi bohaterami, Ian Fleming unieśmiertelnił na kartach swych powieści. Zabieg ten miał na celu nadanie książce pozorów autentyczności: „Westbrook” wchodzi w posiadanie pamiętników swej zmarłej ciotki, panny Moneypenny, w których spisywała ona (z zaskakującą dokładnością) najważniejsze wydarzenia ze swego życia. A „The Moneypenny Diaries” mają być zbiorem zapisków, wzbogaconych jedynie komentarzami „Westbrook”, wykładowczyni uniwersytetu w Cambridge. Zagmatwane? Owszem. I to zupełnie niepotrzebnie. Wydawca książek posunął się wręcz do tego, że w zwyczajowym przedsłowiu, w którym prezentuje się sylwetkę pisarza, umieścił fikcyjną biografię „Kate Westbrook”.
Urzeczywistnienia bohaterów książek Fleminga podjął się w latach siedemdziesiątych John Pearson w doskonałej „James Bond: The Authorized Biography of 007”. O ile jednak Pearsonowi udało się stworzyć jedną z najlepszych książek w serii, o tyle „The Moneypenny Diaries: Guardian Angel” w najlepszym wypadku pozostawia czytelnika obojętnym. Samantha Weinberg, bo tak naprawdę nazywa się autorka książki, gubi się we własnej konstrukcji, czyniąc ją trudną do przebrnięcia. Narracja „Guardian Angel” odbywa się bowiem na trzech poziomach: komentarzach i dopiskach „Kate Westbrook”, cytatach z pamiętnika Moneypenny oraz okazjonalnym przytaczaniu przeróżnych dokumentów. Próba odnalezienia się w tym gąszczu nierzadko wymaga zwrócenia uwagi na zastosowany w danym momencie krój czcionki (inny dla każdej narracji), co z kolei sprawia, że książka jest zbyt wymagająca w odbiorze. Jakby tego było mało, Weinberg opatrzyła ją nieprawdopodobną liczbą przypisów, czasem interesujących, z reguły jednak kompletnie zbędnych, co dodatkowo zaburza płynność czytania.
No dobrze. Jak zatem książka spisuje się w warstwie fabularnej? Jej akcja rozpoczyna się 2 stycznia 1962 roku, czyli dzień po wydarzeniach opisanych przez Fleminga w „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” – ślubu Jamesa Bonda i Tracy di Vicenzo, a następnie jej tragicznej śmierci. Opis traumy, jaką przeżywa Bond (notabene, to nie jest prawdziwe nazwisko agenta 007), jest jednym z głównych wątków książki, choć oś fabularna skupia się przede wszystkim na opisie zaangażowania brytyjskiego wywiadu w rozwiązanie kryzysu kubańskiego (co akurat wyszło Weinberg nieźle, pomijając historię, w której Moneypenny towarzyszy Bondowi w misji na tejże wyspie. Kompletnie nieprawdopodobna koncepcja zaangażowania funkcjonariusza pionu administracyjnego w ryzykowne i delikatne działania operacyjne została wymuszona właśnie błędną konstrukcją książki – z założenia bowiem pamiętniki odnoszą się do wydarzeń, których jest się uczestnikiem). Poza tym duży nacisk Weinberg położyła na dążenie Moneypenny do rozwikłania tajemniczej śmierci jej ojca w czasie II wojny światowej (temu z kolei poświęcono stanowczo zbyt dużo miejsca. Jest to jednocześnie najsłabszy punkt powieści, który zresztą prowadzi do przesadnych konsekwencji). Wreszcie, aby nadać Moneypenny bardziej ludzkiego charakteru, Weinberg opisuje jej coraz bliższe relacje z niejakim Davidem Zachem i tajemniczym Richardem Hamiltonem. Pokłosiem tych znajomości jest (że zdradzę fragment fabuły) uwikłanie bohaterki w interesującą aferę szpiegowską, a próby jej werbunku, jakkolwiek naciągane w warstwie motywacji, opisane zostały z wprawą. Cokolwiek zresztą nie sądzić o samej książce, trzeba Weinberg oddać, że w problematyce wywiadowczej porusza się z dużą swobodą i znajomością tematu. Całkiem nieźle udaje jej się również łączenie wydarzeń i osób rzeczywistych z wytworami wyobraźni jej oraz Iana Fleminga.
Z pewnością dużym plusem książki jest opis godzenia się Jamesa Bonda ze śmiercią żony, co nie było procesem ani łatwym, ani szybkim. Przez znaczną część roku 1962 Bond był cieniem człowieka, jakiego znamy z powieści Fleminga. Wiecznie nieobecny, szukający pocieszenia w alkoholu, pogrążony w depresji. Cząstką pocieszenia był dla niego udział w operacji na Kubie, choć zasadniczo – w codziennej pracy – nie sposób było na niego liczyć. On i Moneypenny byli bliskimi przyjaciółmi, jednak ich wspólne kontakty nie były przesadnie częste (swoją drogą, Bond w samej książce pojawia się stosunkowo rzadko – szczególnie po tym, jak wyrusza na misję do Japonii, o której Fleming pisał w „Żyj i pozwól umrzeć”). W „Guardian Angel” sporo uwagi poświęcono na opis samej Secret Intelligence Service, jak również sekcji 00 (wreszcie jej pozostałym dwóm agentom nadano coś na kształt osobowości!). Co oczywiste, książka przybliża również postać samej Jane Vivien Moneypenny (ciekawe, że producenci „Skyfall” nie potrafili uszanować literackiego dorobku i zmienili imię tej postaci na Eve...), która urodziła się w Kenii, a do Wielkiej Brytanii przybyła, wraz z siostrą, kilka lat po zakończeniu II wojny światowej.
Wszystko to nie zmienia faktu, że „The Moneypenny Diaries: Guardian Angel” trudno uznać za książę udaną. Zbyt wiele jest w niej mankamentów, nie mówiąc już o przesadnym jej zawikłaniu wynikającym z trudnej do wytłumaczenia chęci zasugerowania, że opisuje wydarzenia prawdziwe. I, co najważniejsze, najzwyczajniej w świecie nie potrafi czytelnika zaintrygować. Szkoda.
|