|
Po wykonaniu zadania w Meksyku Bond, czekając na samolot na lotnisku w Miami, przypadkowo spotyka Juniusa Du Ponta człowieka, którego kilka lat wcześniej poznał przy okazji operacji w Royale-les-Eaux („Casino Royale”). Ten prosi go o pomoc w zdemaskowaniu oszusta, z którym przegrał w karty małą fortunę. W ten sposób Bond poznaje Aurica Goldfingera, szanowanego angielskiego przedsiębiorcę, złotnika i właściciela sieci dobrze prosperujących lombardów. Po powrocie do Londynu M powierza mu zadanie: 007 ma powstrzymać Goldfingera, którego Bank Anglii podejrzewa o przemyt złota na ogromną skalę. Zachodzi podejrzenie, że Goldfinger w ten sposób finansuje działania SMERSZ-u. Bond zostaje wplątany w śmiercionośną grę, w której stawką jest życie tysięcy niewinnych ludzi.
Ian Fleming, podobnie jak i James Bond, był człowiekiem, dla którego przyzwyczajenie było drugą naturą. A przynajmniej do takich wniosków można dojść czytając jego utwory. Nie jest tajemnica, że pisarz ten wpasowywał swe powieści w pewne żelazne schematy, od których z rzadka jedynie odbiegał. Tym razem poszedł o krok dalej, zawiązując akcję „Goldfingera” niemal w ten sam sposób, co wcześniejszego „Moonrakera”. Znów mamy do czynienia z bogaczem, który z kompletnie niezrozumiałych względów oszukuje przy grze w karty. Ponownie Bond proszony jest o pomoc w skompromitowaniu kanciarza. Wreszcie, po raz kolejny jest to jedynie preludium czekającej go śmiertelnie niebezpiecznej rozgrywki, w której okaże się, że z pozoru nieszkodliwy ekscentryk, którego jedyną wadą wydaje się być niepohamowana chciwość, nie jest do końca tym, za kogo się podaje. Formuły, w które Fleming wpisuje swe powieści są jednym z powodów jego popularności. W tym jednak przypadku można się zastanawiać, czy podobieństwa do wcześniejszych dzieł nie są przypadkiem wyrazem twórczej niemocy.
„Goldfinger” jest zresztą jedną z najtrudniejszych do jednoznacznej oceny powieści serii. Świetne pomysły mieszają się tu ze słabszymi, czy wręcz – słabymi. Tak jest choćby w przypadku samej koncepcji operacji Wielki Szlem, która jest zaskakująco nieporadnie pomyślana i kompletnie nieprawdopodobna. Fleming naturalnie dużo wysiłku wkłada w nadanie jej pozorów realizmu, ale zadanie to jest z góry skazane na porażkę – nawet dla pisarza obdarzonego tak bujną wyobraźnią. To chyba największe zaskoczenie książki. W powieści znalazło się kilka elementów, które dość mocno spowalniają akcję. Jednym z nich jest niemiłosiernie długi i szczegółowy opis golfowej rozgrywki pomiędzy Bondem i Goldfingerem. Scena ta w zamyśle autora miała pełnić podobną rolę, co partia brydża z Draxem w „Moonrakerze” – niedopowiedzianą konfrontację z antagonistą, pierwszą bitwą niewypowiedzianej jeszcze wojny. W ostatecznym rozrachunku jednak jest ona przesadnie rozwleczona i zwyczajnie, zamiast emocjonować – nuży. Z drugiej strony coś tak prozaicznego jak opis pogoni za Goldfingerem po francuskich i szwajcarskich prowincjach udała się Flemingowi znakomicie; całość została opisana niezwykle sugestywne i obrazowo. Coś fantastycznego!
Sam Auric Goldfinger jest postacią stosunkowo jednowymiarową. Owszem, ma ciekawą osobowość, ale brakuje mu odrobiny wyjątkowości – mógłby nim być dość specyficzny fetysz, jednak jest on ledwie zasygnalizowany i w samej książce nie odgrywa praktycznie żadnej roli. Także jego przeszłość została nakreślona trochę po macoszemu. Fleming nie wykorzystuje również potencjału wynikającego z faktu, iż Goldfinger jest w rzeczywistości agentem SMERSZ-u. Zupełnie, jakby motyw ten był mu potrzebny do zawiązania intrygi, a potem stał się zbędny i nie wart pogłębiania. A szkoda, bo tak naprawdę powieść świetnie by się obroniła, gdyby wątek ten został zupełnie pominięty. W takim zaś układzie ma się poczucie sporego niedosytu.
Trudno również chwalić Fleminga za kreacje postaci kobiecych, które są raczej płaskie i pozbawione wyrazu. Owszem, silnie zaakcentowana jest homoseksualna orientacja zarówno Tilly Masterton, jak i (w szczególności) Pussy Galore, choć zakończenie wątku tej ostatniej może budzić mieszane uczucia. Galore zresztą jest kolejną bohaterką Fleminga, której charakter ukształtowały fatalne doświadczenia seksualne z przeszłości – ot ciekawostka.
Recenzując „Goldfingera” nie sposób nie przestrzec również czytelników ceniących sobie właściwą dla dzisiejszych czasów poprawność polityczną. To kolejna powieść która obecnie, w takim kształcie, miałaby niewielkie szanse na publikację. Nazywając rzeczy po imieniu – refleksje Bonda na temat Koreańczyków są, bardzo delikatnie rzecz ujmując, niezwykle kontrowersyjne. A mówiąc wprost – zwyczajnie rasistowskie.
Tak więc „Goldfinger” można określić mianem książki tylko i aż dobrej. Zbyt wiele jest w niej mankamentów, by zaliczyć ją do czołówki serii. Z drugiej strony, czyta się ją całkiem przyjemnie, może bez szczególnych ekscytacji, ale i bez poczucia straconego czasu. |