|
Przeszło miliard dolarów wpływu. Dwie statuetki Oscara. Entuzjastyczne przyjęcie wśród większości fanów i niezwykle przychylne recenzje krytyków. Bondowska seria triumfalnie powróciła na ekrany kin, dokonując rzeczy zdawałoby się niemożliwej: Skyfall przestał być oceniany wyłącznie przez pryzmat wcześniejszych filmów o agencie 007, które zasadniczo zawsze były dla siebie punktem odniesienia, ale powszechnie uznany został za dzieło szeroko rozumianej kinematografii jako takiej! Jednak ironia polega na tym, że wszystko to udało się osiągnąć za sprawą nie tylko zdecydowanie najsłabszego filmu ery Daniela Craiga, ale jednego z najsłabszych filmów serii w ogóle...
Najpewniej wspomniane wcześniej ambicje próbowano zrealizować już przy okazji Quantum of Solace. Wówczas to sięgnięto po reżysera z najwyższej półki, który jednak nie potrafił podołać zadaniu stworzenia dzieła spójnego. Problem tego filmu ograniczał się do drobnych wad scenariusza i reżyserii, przez którą co rusz tracił tempo i był nieco problematyczny w odbiorze. Skyfall reżyserię ma sprawniejszą, przez co na pierwszy rzut oka jest łatwiejszy w odbiorze. Szkoda, że całość jest jedynie fasadą, za którą kryje się z gruntu płytki i groteskowo niedorzeczny obraz, co jest szczególnie zastanawiające zważywszy na klasę jego twórców.
Najsłabszym elementem Skyfall jest scenariusz. Fabuła jest pretekstowa, próbująca, z mizernym skutkiem, uzasadnić wydumane idee twórców. Oparta jest na absurdalnych, kompletnie nieprawdopodobnych założeniach – intryga została przedstawiona w taki sposób, że każe się nam wierzyć, że absolutnie wszystkie wydarzenia są częścią większego planu, zaś osobą pociągającą za sznurki, ciągle będącą o dwa kroki przed próbującym go powstrzymać Bondem, jest Silva. W rzeczywistości ciąg przyczynowo-skutkowy jest, w najlepszym wypadku, nierealny, a scenarzyści nawet nie próbują widzowi wytłumaczyć w jaki sposób człowiek żyjący na zapomnianej przez Boga wyspie, dysponujący jemu tylko znanymi środkami, był w stanie wodzić za nos brytyjskie służby wywiadowcze, od piętnastu lat nie będąc ich funkcjonariuszem. Wszystkie te uproszczenia są doskonale widoczne już w pierwszej scenie: jak to możliwe, że dane agentów, czyli najbardziej wrażliwe informacje wszystkich służb specjalnych świata, robiły na dysku laptopa w Turcji? Przypadek? Błąd? Część operacji? Nie wiadomo. Pytania możemy mnożyć w nieskończoność, bo cały film w zasadzie składa się z mniejszych lub większych nielogiczności, których szczytem jest cała idea finałowej potyczki (pułapka? Na litość Boską, pułapką byłoby sprowadzenie na miesce oddziału Special Air Service, by ci zajęli się osobą pragnącą zabić szefa wywiadu!). Wielu pomyśli, że przesadzamy. Przecież to "bond"! Tych filmów nie można traktować ze śmiertelną powagą! Owszem, bondowska seria istotnie rządzi się swoimi prawami, w które wpisane są nielogiczności i uproszczenia. Co więcej – żaden film nie jest pozbawiony błędów scenariuszowych. Skyfall jednak jest przypadkiem szczególnym. Jest to przykład obrazu, w którym treść całkowicie podporządkowana została formie. Kompletne zignorowanie konieczności dopracowania scenariusza świadczyć może wyłącznie o niechlujstwie albo lenistwie twórców, którzy nie zadali sobie wystarczająco dużo trudu, aby uczynić go logicznym. Zastanawialiście się dlaczego w filmie nie została pokazana scena ucieczki Silvy z aresztu? Dlatego, że najzwyczajniej w świecie sytuacja taka nie miała prawa mieć miejsca i w żaden sposób nie dało się tego przedstawić na ekranie nie ocierając się o śmieszność. W związku z czym całą scenę pominięto, a to już kompletna kpina z widza, na dodatek urągająca jego inteligencji. Nie inaczej jest w przypadku wtargnięcia do gmachu, w którym parlamentarna komisja przesłychuje M – tego rodzaju akcja w każdym cywilizowanym państwie, o ile w ogóle możliwa, wymagałaby zaangażowania znacznie większych środków, niż wykorzystane przez Silvę. Rozumiejąc filmowy język i charakterystyczną jego narrację, nie można zignorować tak daleko idących uproszczeń, które nie tylko burzą niezbędne elementarne pozory racjonalności, ale sprawiają, że sceny te ocierają się o niezamierzoną śmieszność.
Jednym z ważniejszych motywów filmu jest przemijanie, które zostało zobrazowane przez do znudzenia podkreślane starzenie się głównych bohaterów. I oto kolejny problem: w innych okolicznościach zapewne motyw ten zasługiwałby na poklask, wszak uczłowieczenie postaci Bonda jest bez wątpienia kierunkiem słusznym, co niejednokrotnie podkreślaliśmy przy innych okazjach. Ale czy naprawdę należało go poruszać już w trzecim z kolei filmie zrestartowanej serii? Oczywiście, chciano w ten sposób przygotować grunt pod pożegnianie Judi Dench, która przez siedemnaście lat wcielała się w rolę M, co samo w sobie nie było złym pomysłem. Natomiast sposób w jaki tego dokonano jest zwyczajnie kiepski. A, żeby żaden widz nie miał wątpliwości, że Bond nie jest w szczytowej formie fizycznej i psychicznej, to scenarzyści kilkukrotnie przypomną tym, co rusz wikłając go w dysputy na ten temat – napierw z M, potem Garethem Mallorym, Moneypenny (nawiasem mówiąc, czy tak trudno było uszanować powieściowy kanon i zachować nadane jej w trylogii Samanthy Weinberg imię, Jane?) wreszcie z Q. Ta ostatnia, mająca miejsce podczas pierwszego spotkania Bonda z nowym Kwatermistrzem jest o tyle absurdalna, że 007 jawi się w niej jako osoba kompletnie oderwana od realiów pracy wywiadowczej, a ich wzajemne docinki i przekomarzanie się na temat wyższości zwiadu elektronicznego nad działaniami operacyjnymi (i odwrotnie) są zwyczajnie niepoważne.
Skyfall, na szczęście, nie jest pozbawiony zalet. Najważniejszą z nich jest utrzymanie go w poważnej, bardziej mrocznej tonacji, właściwej zarówno dla filmów ery Daniela Craiga, jak i – a może przede wszystkim – literackiego pierwowzoru. Z całą pewnością na wszelkie możliwe pochwały zasługuje autor zdjęć, Roger Deakins, którego kapitalne kadrowanie poszczególnych scen, połączone z artystyczną wizją Sama Mendesa, zaowocowało najbardziej olśniewającymi ujęciami w serii, czego najlepszym przykładem może być oszałamiająca wizualnie scena rozgrywająca się w szanghajskim drapaczu chmur, w której Bond mierzyć się musi z płatnym zabójcą, Patrice'em. Sekwencja ta fascynuje niesamowicie umiejętnym zastosowaniem gry światła, cienia i barw – prawdziwie filmowa magia! Wobec faktu, iż w Skyfall w rolę M po raz ostatni wcielała się Judi Dench, nie lada wyzwaniem było z pewnością znalezienie jej następcy. Obsadzenie w tej roli Ralpha Finnesa było obsadowym strzałem w dziesiątkę i tak naprawdę trudno wyobrazić sobie aktora, który lepiej niż on sprawdziłby się w tej roli. Niezła jest również muzyka Thomasa Newmana, choć filmowi zabrakło wyraźnego motyw przewodniego, który nadałby jej charakter. Bez wątpienia natomiast pochwały należą się Adele, która do spółki z Paulem Epworthem skomponowała jedną z najlepszych piosenek przewodnich w serii.
Wszystko to nie zmienia jednak faktu, że twórcy Skyfall przeliczyli się. Chcąc wynieść film na "wyższy poziom", rezygnując z charakterystycznej dla serii formuły zapomnieli, bądź zingnorowali fakt, że obrazy tego rodzaju rządzą się nieco innymi prawami. Nieprzemyślanych, absurdalnych rozwiązań, irracjonalnych błędów w scenariuszu nie można już skutecznie tłumaczyć konwencją licząc na to, że widz przymknie na nie oko, jednocześnie oczekując od niego przyjęcie z gruntu fałszywego założenia, że jest on czymś więcej, niż faktycznie jest, nadając mu iluzyryczny jedynie pozór głębi. Takie podejście świadczy o pysze i arogancji, a tego zbagatelizować zwyczajnie nie można. Stąd też Skyfall, mimo najszczerszych chęci, za udany film uznać nie sposób.
|