|
Z perspektywy czasu śmiało można stwierdzić, że Casino Royale bez wątpienia było filmem przełomowym dla serii. Owszem, odniosło spory sukces finansowy, jednak najważniejsze jest to, że stało się swego rodzaju punktem zwrotnym. W sytuacji w której – co kilkukrotnie podkreślaliśmy również my – formuła wymagała zmiany, nie sposób bowiem było kontynuować jej w dotychczasowym kształcie, idealnie wpasowało się w oczekiwania zarówno fanów, jak i osób, które za filmami o 007 nie przepadały. Casino Royale było inne. Poważne, dramatyczne, brutalne.
Quantum of Solace z kolei miało przed sobą niezwykle trudne zadanie – ugruntować te zmiany w sytuacji w której poprzeczka została zawieszona bardzo wysoko. Czy sztuka ta się udała? Niestety nie. Ale od początku.
Film rozpoczyna się w momencie, w którym skończyło się Casino Royale. Jest to pierwszy w historii serii bezpośredni sequel. I, jako taki, musiał zmierzyć się z szeregiem pułapek, których niestety uniknąć mu się nie udało. Quantum of Solace jest zawodem, jednak tylko jeśli porównać go do wyśmienitego poprzednika. I nawet nie o to chodzi, że jest to film zły. Wręcz przeciwnie – uprzedzając fakty – jest to kawał porządnego kina, które jednak nie ustrzegło się kilku wad, wpływających w dość znaczny sposób, na jego ostateczną ocenę.
Pod względem fabuły stoi na bardzo wysokim poziomie, jednym z najwyższych w serii. Historia opowiedziana w filmie jest zawiła, jednak przemyślana i dopracowana w sposób, jakiego próżno szukać we wcześniejszych częściach. Poszczególne wątki łączą się i zawiązują w niewymuszony sposób, brak tu też banalnych rozwiązań. Tak więc, pod tym względem, Quantum of Solace jest sporą niespodzianką, jednak niespodzianką jak najbardziej pozytywną.
Nieźle także zarysowane są postacie. Głównym przeciwnikiem Bonda jest tu niejaki Dominic Greene, prezes firmy zajmującej się działalnością na rzecz wspierania ekologii i ochrony zasobów naturalnych. Naturalnie, jest to tylko przykrywka dla (nadal) tajemniczej organizacji Quantum. Greene nie jest typem maniaka opętanego jakąś szaleńczą ideą. Wręcz przeciwnie, w sposób metodyczny i dyskretny realizuje ambicje innych, gotowych zapłacić stosowną cenę w zamian za jego usługi. W jednej scenie daje się co prawda zauważyć psychopatyczne skłonności Greena, jednak zabieg ten tylko nadaje mu charakteru. Na pewno nie stanie on w jednym szeregu z takimi klasykami serii jak Auric Goldfinger, Ernst Stavro Blofeld czy choćby Alec Travelyan, jednak jest to solidny, dobrze nakreślony czarny charakter. Złożoność tej postaci idealnie uchwycił francuski aktor Mathieu Amalric.
Mając na uwadze tragiczne wydarzenia z Casino Royale, twórcy filmu nie zdecydowali się na wpisanie do scenariusza klasycznej postaci kobiety Bonda. Camille Montes, funkcjonariuszka boliwijskiego kontrwywiadu, jest raczej partnerką 007. Nie sposób odmówić jej siły i zdecydowania, z drugiej strony jednak widzimy, iż w znacznej mierze jest to tylko fasada, za którą skrywany jest ból i żal, którego źródło kryje się w traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa. Jest to zdecydowanie jeden z najmocniejszych punktów filmu. Bonda i Camille łączy nie tylko wspólny cel, ale także coś znacznie silniejszego – pragnienie zemsty.
O innych postaciach, także tych drugoplanowych, nie można powiedzieć niczego złego. Być może, odgrywający rolę klasycznego henchmana Elvis jest pozbawiony wyrazu, jednak po części spowodowane może to być tym, że poświęcono mu stosunkowo niewiele uwagi. Kapitalna za to jest postać Gregga Beama, cynicznego szefa południowoamerykańskiej sekcji CIA. Rewelacyjnie napisany jest również boliwijski generał Medrano. Brawa należą się również za sięganie po klasycznych flemingowskich bohaterów, które były dotąd w filmach marginalizowane. W tym kontekście wypada tylko żałować, że Mathis nie powróci w kolejnych częściach. Szkoda, bo jego śmierć była raczej wyłącznie pretekstem do udramatyzowania filmu.
Nie sposób nie pochwalić Michaela G. Wilsona i Barbarę Broccoli za wyczucie, jakim się kierowali powierzając rolę Bonda Danielowi Craigowi. Po raz kolejny udowadnia on, iż został do niej stworzony. A zadanie w Quantum of Solace ma jeszcze trudniejsze niż w przypadku Casino Royale. Tu bowiem Bond jest rozgoryczony, przepełniony tak starannie skrywanym bólem. Wbrew jego własnym zapewnieniom, motywuje go nie tylko poczucie obowiązku, lecz chęć zemsty. Wszystko to Craig portretuje doskonale. Zwróćcie uwagę na rewelacyjnie napisaną i zagraną scenę śmierci Mathisa, który umiera na rękach Bonda. Widzimy jego smutek i żal po stracie przyjaciela. Chwilę później wrzuca jego ciało do śmietnika, a słowa dezaprobaty oburzonej Camille kwituje krótkim „Mathis nie miałby mi tego za złe”.
Czytając powyższy wywód można odnieść wrażenie, że Quantum of Solace jest obrazem niemal idealnym. Niestety tak jednak nie jest. Największym mankamentem filmu jest bowiem jego tempo. Niespełna dwie godziny seansu to zdecydowanie za mało, by móc w pełni rozwinąć poszczególne wątki. W wielu momentach aż prosi się, by bardziej skupić się na pewnych detalach. W praktyce wygląda to tak, że Bond udaje się w pewne miejsce, szybko i zdecydowanie zabija przeciwnika, po czym następuje zmiana lokacji i schemat jest powtarzany. Zamiast spróbować bardziej skupić się na emocjach, funduje się nam niepotrzebne, irytujące i zupełnie nic do filmu nie wnoszące popisy kaskaderskie, jak choćby nużący pościg łodziami motorowymi, czy kuriozalna, ocierająca się o absurd walka powietrzna. Ta zupełnie pozbawiona napięcia scena w zasadniczy sposób wpływa na ocenę całości.
Dla odmiany, w Quantum of Solace mamy okazję obejrzeć jedne z najlepszych, jeśli nie najlepsze, zakończeń w historii serii. Zwykle finałowe potyczki bywają mało emocjonujące i – nazywając rzeczy po imieniu – zwyczajnie nudne. Tu jest inaczej. Konfrontacja w hotelu pośrodku boliwijskiej pustyni jest zdecydowanie niepokojąca i frapująca, głównie za sprawą swej autentyczności.
Na osobną uwagę zasługuje absolutnie genialna sekwencja rozgrywająca się w operze w austriackiej Bregencji. Jest to najlepsza, a na pewno najbardziej liryczna scena w historii serii, będąca przykładem doskonałego połączenia obrazu i muzyki, w którym konfrontacja Bonda z ludźmi Greene’a przeplata się z ujęciami rozgrywającymi się na deskach opery, a całość ilustruje monumentalna kompozycja Giacomo Pucciniego. Dopiero w tej scenie Marc Foster pokazuje pełnię swoich umiejętności reżyserskich. Wypada tylko żałować, że w podobnym tonie nie zdecydował się utrzymać większości innych scen akcji. Te bowiem najczęściej są zrealizowane w dość męczącej manierze, filmowane „z ręki”, zmontowane z przesadną dynamiką. Stają się przez to nieczytelne, a co za tym idzie, odnoszą efekt przeciwny do zamierzonego. Z drugiej strony fantastycznych jest kilka wplecionych w film niemych, trwających ułamek chwili ujęć, które przez swą złożoność zastępują całą sekwencję dialogową (jak choćby ostatnie chwile w rezydencji Mathisa), świadcząc dobitnie o klasie reżysera.
Po raz pierwszy w serii świat wywiadu i służb specjalnych odarto z jakiegokolwiek romantyzmu. Został on przedstawiony takim, jakim jest naprawdę. Rzeczywistość jest brutalna, pozbawiona sentymentów. Cel uświęca środki. Widać to doskonale, kiedy Gregg Beam obiecuje Greene’owi, że CIA nie powstrzyma wojskowego puczu w Boliwii w zamian za możliwość eksploatacji przez USA złóż ropy w tym kraju. Równie cyniczny w realizacji swych interesów jest brytyjski rząd. Ukazanie w tak odważny i jednoznaczny sposób mechanizmów rządzących polityką międzynarodową z całą pewnością wzbogaca film i należą się za nie słowa uznania.
Wszystko to sprawia, że „Quantum of Solace” jest zdecydowanie najbardziej ponurym filmem serii. Praktycznie nie ma tu miejsca na żarty, słynne one-linery, czy mruganie do widza okiem. Całość jest brutalna, pozbawiona charakterystycznej umowności.
Tak więc Quantum of Solace byłby filmem idealnym. Niestety błędy w reżyserii, montażu, prowadzeniu akcji, niepotrzebne, niemądre sceny i bezzasadny pośpiech zaniżają ostateczną ocenę. Szkoda, bowiem zabrakło naprawdę niewiele.
|