|
Cztery lata przyszło nam czekać na kolejną odsłonę przygód Jamesa Bonda – agenta 007. I oto „Casino Royale”, 21 film serii, przebojem wbił się na ekrany kin. Tym razem jednak stawka była dużo wyższa niż kolejne wyniki box-office – gra toczyła się bowiem o przyszłość serii. Barbara Broccoli i Michael G. Wilson zagrali va banque, postawili wszystko na jedną kartę. I wygrali. Dlaczego?
Kontrowersje towarzyszyły produkcji tego filmu już od samego początku. Najpierw fanów sparaliżowała nieoczekiwana wiadomość o tym, że Pierce Brosnan, dla wielu uosobienie wizerunku Bonda, żegna się z rolą po, trzeba przyznać, niezbyt eleganckim sporze z Eon Productions. Gdy doszło do wyboru reżysera, Broccoli i Wilson postawili na Martina Campbella, który dekadę wcześniej filmem „GoldenEye” przypomniał widzom o 007. W międzyczasie Eon Productions, po latach starań, uzyskało prawa do ekranizacji powieści „Casino Royale”, debiutu pisarskiego Iana Fleminga i to właśnie na jej motywach opierać się miała fabuła kolejnego filmu. Wreszcie nadeszła wiadomość, która w środowisku fanów (i nie tylko) wywołała prawdziwą burzę: kolejnym Jamesem Bondem miał zostać mało znany Anglik, Daniel Craig. Na producentów posypały się gromy, jednak ci niewzruszeni kontynuowali pracę nad, jak się później miało okazać, najważniejszym, po „Doktor No” filmem serii.
„Casino Royale” jest bowiem czymś więcej niż kolejną odsłoną cyklu. Tak naprawdę film ten go redefiniuje, zmuszając widza do spojrzenia na legendę z zupełnie innej strony. Do tej pory w kulturze masowej istniały bowiem dwa, zupełnie odmienne wizerunki postaci Jamesa Bonda. Pierwszy, wykreowany przez Fleminga i drugi, ukształtowany według wizji Harry'ego Saltzmana i Alberta Broccoli'ego – pierwszych producentów serii. Z czasem w zbiorowej świadomości utrwalił się stereotyp agenta 007, któremu ton nadały produkcje filmowe. Wyobrażenie to, jakkolwiek niezwykle popularne, jest w gruncie rzeczy nieprawdziwe. Z rzadka jedynie mieliśmy okazję oglądać na ekranach kin prawdziwą twarz Bonda – takiego, jakim go stworzył Fleming. Produkcje filmowe rządziły się bowiem swoimi prawami, których kwintesencją jest tzw. „bondowski koktajl” - umieść w filmie najpiękniejsze kobiety, poprowadź akcję szybko, a całość pokaż na tle najwspanialszych krajobrazów tak, żeby widownia nie zorientowała się w nielogicznościach fabuły. Przez wiele lat formuła ta sprawdzała się wyśmienicie, tworząc kanon serii, w który twórcy za każdym razem się wpisywali, nieznacznie jedynie zmieniając proporcje. Publika domagała się w pierwszej kolejności widowiska – i to właśnie dostawała. Wyjątki, które w mniejszym lub większym stopniu odbiegały od tej reguły, jak „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości”, „W obliczu śmierci”, „Licencja na zabijanie” czy „Świat to za mało” w najlepszym razie przyjmowane były z mieszanymi uczuciami. Z tego też punktu widzenia krok na jaki zdecydowali się Broccoli i Wilson przy okazji „Casino Royale” był niezwykle ryzykowny, ale w gruncie rzeczy najlepszy z możliwych. Słusznie dostrzeżono, że czasy się zmieniły. Wzmiankowane widowisko, niegdyś domena nielicznych, największych produkcji, spowszedniało. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych publiczność oczekiwała od kolejnych odsłon bondowskiej serii tego, czego nie mogła oczekiwać od innych, produkcji – spektakularnych akcji, śmiałych popisów kaskaderskich i zapierających dech w piersiach efektów specjalnych. Dziś jednak te nie są niczym niezwykłym, zaś widzowie zaczęli szukać czegoś innego. Eon Productions mogło więc kontynuować tradycję i mierzyć się z kolejnymi hollywoodzkimi blockbusterami, nierzadko zresztą bardziej efektownymi. Byłaby to jednak strategia z góry skazana na porażkę, seria zaś, nie mając tak naprawdę niczego nowego do zaoferowania, stopniowo popadałaby w zapomnienie. Zamknięciem więc tego etapu mogło być „Śmierć nadejdzie jutro”, kino efektowne, ale w gruncie rzeczy irytujące, nielogiczne, momentami wręcz absurdalne.
„Casino Royale” jako reboot, jest nowym początkiem, symbolicznym otwarciem epoki. Fabularnie film ten wyraźnie odcina się od wcześniejszych produkcji. „Casino Royale” jest pierwszą powieścią Iana Fleminga, w której to zdefiniował on postać Jamesa Bonda – agenta Jej Królewskiej Mości. Chcąc wiernie przenieść tę jakże specyficzną książkę na ekrany kin, scenarzyści musieli się zmierzyć z szeregiem pułapek. Jest ona bowiem jednym z najbardziej kameralnych dzieł w dorobku Fleminga. Brak tu wielu elementów charakterystycznych dla późniejszych powieści. Akcja rozgrywa się przede wszystkim w kurorcie Royale-les-Eaux, gdzie Bond przy stoliku do bakarata musi zmierzyć się z bankierem Smerszu, Le Chiffre. Zasadnicza część powieści rozgrywa się właśnie tytułowym kasynie, zaś momentem kulminacyjnym jest, opisana z nabożną wręcz dbałością o szczegóły, karciana rozgrywka.
Z tego też powodu film nie mógł być sztywną adaptacją powieści. Oczywiście, tak jak zmieniła się sytuacja geopolityczna, tak też i całe jego tło także musiało ulec zmianie. Ale także i tę przeszkodę twórcy zręcznie ominęli. Zimna wojna należy już do historii, świat jednak nie jest bardziej bezpiecznym miejscem, niż był w momencie powstawania książki. To nie zmagania Zachodu z państwami Demokracji Ludowej zaprzątają dziś zbiorową świadomość, lecz wojna z terroryzmem. I tak też zamiast z radzieckimi agentami, w nowej rzeczywistości Bond musi się mierzyć z nowym wrogiem. Być może groźniejszym, bo nie posiadającym narodowych afiliacji, pozostającym w ukryciu, którego nie można łatwo opisać i sklasyfikować. Front co prawda przebiega w innym miejscu, jednak reguły pozostają niezmienione. Konsekwencją chęci jak najwierniejszej ekranizacji powieści Fleminga musiała być całkowita zmiana wizerunku 007. I tak naprawdę to jest w tym filmie najważniejsze. I najbardziej kontrowersyjne. „Casino Royale” rozpoczyna sfilmowana w monochromatycznej palecie scena w czeskiej Pradze, gdzie James Bond musi, wedle rozkazu, zamordować podejrzanego o zdradę szefa tamtejszej rezydentury MI6. Jest to jego drugie zabójstwo, przez co zostaje awansowany do sekcji '00'. Tak więc „Casino Royale” opowiada nam historię Bonda niejako od początku – jest on tu dopiero początkującym oficerem wywiadu posiadającym słynną licencję na zabijanie. Tym samym raz na zawsze Bond zostaje odcięty od swych korzeni. Nie jest już żołnierzem (czy też, jak kto woli, reliktem) zimnej wojny, który niestrudzenie walczył ze Związkiem Radzieckim, niegdyś największym zagrożeniem dla Zachodu. Bond w wykonaniu Craiga dopiero uczy się swego fachu, ze wszelkimi tego konsekwencjami. I tak też w „Casino Royale” mamy okazję oglądać 007 który popełnia błędy, który niewłaściwie ocenia sytuację, który działa impulsywnie, który... zakochuje się! Wreszcie, dopiero teraz widzimy, że zabicie człowieka nie przychodzi Bondowi lekko i odbija się na jego osobowości. Jednym słowem, James Bond w „Casino Royale” jest człowiekiem niedoskonałym, człowiekiem z krwi i kości – takim, jakim go stworzył Ian Fleming.
A sam film? Cóż, także w innych elementach odbiega od utartych schematów. Choć nie do końca. Nadal mamy tu spektakularne sceny akcji, strzelaniny, pościgi samochodowe. Wszystko to jest jednak inne, bardziej stonowane, wręcz poważne, a przez to bardziej dramatyczne. Wystarczy zwrócić uwagę otwierającą film konfrontację Bonda z Fisherem, prawdziwie brutalną, wręcz drapieżną, która z pewnością stała się jedną z najbardziej niezapomnianych scen w całym cyklu! Także przeciwnik Bonda nie jest tym razem kolejnym, owładniętym żądzą władzy nad światem szaleńcem, a bezwzględnym bankierem na usługach terrorystów. Wreszcie sam Bond nie wychodzi już, jak to zwykle bywało, bez szwanku z każdej opresji – widzimy jak krwawi, jak cierpi. Wreszcie, sporo miejsca poświęcono wątkowi romantycznemu, ale i tu „Casino Royale” nie wpasowuje się we wcześniejsze schematy. Jego relacje z Vesper Lynd ukazano dynamicznie, stopniowo zmieniając je z zawodowej (i osobistej) złośliwości, poprzez wzajemną akceptację, aż do głębokiej miłości. Zwróćcie uwagę na scenę pod prysznicem, gdzie jakże prostymi środkami udało się uchwycić całą gamę uczuć: strach, przerażenie, współczucie, troska... Doprawdy, czegoś podobnego w serii jeszcze nie było. Dzięki temu związek ten nabiera wyrazu, a jego zakończenie jest prawdziwie przejmujące.
Na szczęście scenarzyści, stojąc przed koniecznością uwspółcześnienia powieści, zachowali najważniejsze jej elementy. Choć Kasyno Royale, zamiast w północnej Francji, umiejscowione jest w Czarnogórze, zaś bohaterowie zagrywają się w pokera w odmianie teksański klincz, a nie bakarata, jednak sama rozgrywka przedstawiona została z pietyzmem godnym Fleminga, zaś napięcie jej towarzyszące udało się oddać wyśmienicie. W filmie ostała się też legendarna scena tortur, jakim Le Chiffre poddaje Bonda (sama ta scena ociera się o narracyjną doskonałość, atmosfera staje się niesamowicie gęsta, a napięcie sięga zenitu), a także słynny cytat, jakim Bond kwituje meldunek po śmierci Vesper: „suka nie żyje”.
Nie sposób nie odnieść się także do odtwórcy roli Bonda, Daniela Craiga. W tym miejscu muszę posypać sobie głowę popiołem. Jak większość osób bowiem, po ogłoszeniu następcy Pierce'a Brosnana miałem mieszane uczucia. Na szczęście Craig spłacił z nawiązką kredyt zaufania, jakim obdarzyli go zarówno producenci, jak i fani. Doskonale wpasował sie w rolę, odcinając się od wizerunku wykreowanego przez poprzedników, nadając granej przez siebie postaci bardziej ludzki wymiar. On zwyczajnie jest Jamesem Bondem. Resztę obsady również dobrano wyśmienicie. Duński aktor, Mads Mikkelsen, wcielający się w rolę Le Chiffre gra oszczędnie, choć wyraziście. Również urocza Eva Green idealnie pasuje do roli Vesper Lynd. Warto wspomnieć również o bezbłędnym Giancarlo Gianninim. Co ciekawe, René Mathis, jedna z najważniejszych powieściowych postaci, do tej pory była zupełnie pomijana w filmowej serii (abstrahując od tego, że u Fleminga był on funkcjonariuszem francuskich służb specjalnych).
Reasumując, w „Casino Royale” twórcom udała się nie lada sztuka – całkowicie zmienili wizerunek serii, wizerunek Jamesa Bonda, a tym samym tchnęli powiew świeżości do zakurzonej już mocno serii. Film jest bardziej kameralny, mniej spektakularny, mimo to (a może właśnie dlatego) wzbudza tak silne emocje. Mnie „Casino Royale” zaoferowało dokładnie to, czego oczekiwałem, niezależnie bowiem od wszystkiego, doskonale oddał ducha powieści Iana Fleminga. I tym samym stał się najważniejszym i najlepszym filmem serii.
|