|
Jubileuszowa, 25. część przygód najsłynniejszego agenta Jej Królewskiej Mości to
doskonale zrealizowane, trzymające w napięciu widowisko, w którym łatwo się
zakochać. Szkoda, że w tej jakże wysmakowanej beczce miodu znalazło się kilka łyżek
dziegciu, które w ostatecznym rozrachunku nie pozwalają filmu będącego łabędzim
śpiewem Daniela Craiga uznać za jego opus magnum.
Okoliczności powstawania, a następnie wyczekiwania na premierę Nie czas umierać zapamiętamy na długo. Pierwotnie film miał zagościć na ekranach kin jesienią 2019 roku. Na
skutek zamieszania przy wyborze reżysera i opuszczeniu projektu przez Danny’ego Boyle’a,
data premiery została przesunięta po raz pierwszy. I kiedy wydawało się, że piątą część serii, w której w rolę Jamesa Bonda wcielił się Daniel Craig, zobaczymy wiosną 2020 roku, świat stanął w obliczu pandemii COVID-19, przez którą na premierę filmu musieliśmy czekać
kolejnych osiemnaście miesięcy. Czy było warto? Owszem. Jest dobrze. Momentami
rewelacyjnie. Niestety jest też pewien haczyk, przez który obraz Cary’ego Fukunagi nie
każdemu przypadnie do gustu. Ale po kolei.
Nie czas umierać fabularnie kontynuuje wątki Spectre (2015). Jak pamiętamy film ten
zamknęła scena, w której Bond, w towarzystwie Madeleine Swann, odjeżdża wysłużonym
astonem martinem DB5, pozostawiając za sobą życie tajnego agenta. Jak się okazuje sielanka
nie trwa długo, bowiem do akcji wkracza złowieszcza organizacja SPECTRE, jeszcze raz
wystawiając na próbę niegdysiejszego agenta 007…
|
|
Trudno oddać sprawiedliwość fabule filmu nie chcąc jednocześnie zdradzać jej szczegółów.
Nad Nie czas umierać pracowała cała armia scenarzystów; pierwotny tekst Neala Purvisa i
Roberta Wade’a (którzy związani są z serią nieprzerwanie od czasu Świat to za mało)
przepisywali kolejno: niewymieniony w napisach początkowych legendarny script doctor Scott Z. Burns, sam Cary Joji Fukunaga, a ostateczny sznyt scenariuszowi nadała wschodząca
gwiazda Hollywood, Phoebe Waller-Bridge. Taki amalgamat scenarzystów często skutkuje
tekstem niespójnym – zwłaszcza, jeśli prace nad nim prowadzone są w szalonym tempie, co
zresztą najlepiej widać na przykładzie Spectre. Tym razem jednak efekt końcowy wypadł
lepiej, niż dobrze. Scenariusz jest dopracowany zarówno pod względem konstrukcji, sposobu
prowadzenia fabuły, umiejętnej ekspozycji większości wątków, jak i naprawdę świetnych,
mięsistych dialogów. Pomimo tego, że Nie czas umierać zasadniczo uderza w dość poważne
tony, film nie jest pozbawiony humoru (zresztą wysokiej próby!). Udanie również łączy ze
sobą poważną narrację, jaką cechowały pierwsze trzy filmy ery Daniela Craiga z eskapizmem
bliższym klasycznej formuły serii. Trzeba Fukunadze oddać, że pod tym względem Nie czas
umierać sprawdza się wyśmienicie.
Balansowanie na granicy tych dwóch światów jest szczególnie uzasadnione fabułą. Z jednej strony wplecione jest w nią cały szereg klasycznych dla cyklu motywów – jak choćby budzący grozę przeciwnik, którego cel, po raz pierwszy w erze Daniela Craiga, w istocie może zachwiać światem, jaki znamy. Z drugiej strony jest w niej całe mnóstwo elementów świeżych, których w filmach o Jamesie Bondzie do tej pory nie oglądaliśmy. Z naprawdę przejmującym zakończeniem na czele, które pięknie wieńczy zapoczątkowany Casino Royale etap. Czy zakończenia Nie czas umierać można było się spodziewać? Chyba tak. Ale mimo wszystko za odwagę twórcom należą się brawa – wszak nie będzie to coś, co wszystkim widzom przypadnie do gustu.
Nie oznacza to jednak, że w scenariuszu wszystko zagrało. Zwłaszcza plan Lyutsifera Safina jest mało czytelny, a i sam antagonista, pomimo ciekawej osobowości, raczej w panteonie przeciwników Bonda się nie zapisze. Rami Malek dwoi się i troi, by niedostatki scenariusza nadrobić aktorsko, aczkolwiek z dyskusyjnym skutkiem.
Co więcej, w niektórych momentach scenarzystów zanadto ponosi fantazja, w efekcie czego niektóre motywy i koncepty, zwłaszcza technologiczne, wydają się być jakby z innej bajki. Są one jednak tak uroczo groteskowe, że tym razem można przymknąć na nie oko (gra słów niezamierzona – o czym przekonacie się po obejrzeniu filmu).
Warto również wspomnieć o pojawiających się na ekranie bohaterach. Miłą niespodzianką jest postać Nomi (Lashana Lynch) – nowej agentki 00, która ma do zaoferowania więcej, niż bycie jedynie manifestacją obecnych we współczesnym kinie ruchów emancypacyjnych. Natomiast absolutnym majstersztykiem jest grana przez Anę de Armas Paloma, która pomimo bardzo krótkiego czasu ekranowego dała się poznać jako niezwykle charakterna osoba. Nic dziwnego, została bowiem dopisana do scenariusza przez samego Fukunagę. Na szczęście Nie czas umierać nie popełnia również grzechów swoich poprzedników i trzecioplanowe z założenia postaci: M, Moneypenny i Q nie odciągają zanadto uwagi od głównych bohaterów opowieści i ich obecność na ekranie tym razem jest wyważona.
Na osobny akapit zasługuje postać Madeleine Swann, która w Spectre była ewidentnie źle napisana, przez co trudno było właściwie wczuć się w jej relację z Bondem – jakże przecież istotną dla fabuły filmu. Nie czas umierać z nawiązką rekompensuje błędy poprzednika, a Léa Seydoux ma tym razem naprawdę sporo do zaproponowania.
A gdzie w tym wszystkim jest James Bond? Scenarzyści wrzucają go na emocjonalny rollercoaster, każąc mu mierzyć się z wyzwaniami, przed jakimi nigdy wcześniej nie był stawiany. Czapki z głów przed Danielem Craigiem, który w sposób absolutnie fenomenalny uchwycił niuanse roli, oddając pełnię targających Bondem emocji, ale odgrywając je w sposób subtelny. Aktor żegna się z rolą, z którą był związany od szesnastu lat, w naprawdę wielkim stylu!
Barbarze Broccoli i Michaelowi G. Wilsonowi trzeba oddać, że wykazali się nie lada intuicją powierzając reżyserię filmu Cary’emu Joji Fukunadze. Zgoda, nazwisko to było wprawdzie doskonale znane za sprawą wybitnego serialu Detektyw. Niemniej w momencie angażu filmografia Fukunagi była skromna – zwłaszcza, jeśli spojrzeć na nią przez pryzmat wysokobudżetowych widowisk kinowych. Trudno było zatem wybór ten określić mianem „bezpiecznego”. A jednak! Amerykanin udowodnił, że kapitalnie czuje język kina, a przy tym doskonale odnajdując się w niuansach formuły cechującej filmy o agencie 007. Fukunaga niezwykle precyzyjnie rozkłada akcenty i umiejętnie reguluje tempo opowieści. W Nie czas umierać nie brakuje spektakularnej akcji, ale nie przesłania ona momentów, w których można zaczerpnąć oddechu. I to właśnie te sceny, w których akcja ustępuje miejsca historii, udały się wybornie. Założenia fabularne wprawdzie dały scenarzystom ogromne pole do popisu, choć i tak łatwo można było film zamienić w banał. Tak się, na szczęście, nie stało. Nie czas umierać to obraz niezwykle emocjonujący, który działa na naprawdę wielu poziomach.
Jednak ten aspekt filmu jest paradoksalnie jego największą słabością. Twórcy filmu bowiem tym razem zagrali va banque, praktycznie wszystkie żetony stawiając na emocjonalne zaangażowanie widza w opowiadaną historię. Jeśli z jakiś względów widz zaproponowanej formuły nie podchwyci, jest spora szansa, że wyjdzie z kina rozczarowany.
I tu właśnie jest pies pogrzebany. Nie czas umierać szalenie trudno jednoznacznie ocenić, bowiem cały film zbudowany został wokół bardzo konkretnych założeń, które zapewne nie wszystkim przypadną do gustu. A jeśli nie, pozostałe elementy filmu Fukunagi nie zrekompensują niespełnionych oczekiwań.
Trzeba jednak oddać twórcom, że udała im się nie lada sztuka; choć trudno nie oprzeć się wrażeniu, że to, jakim filmem jest Nie czas umierać jest w pewnym sensie wypadkową chłodnego przyjęcia Spectre i naprawdę sporo wysiłku zostało włożone w naprawienie błędów poprzedniej części (na przykład oddając sprawiedliwość organizacji SPECTRE), to jednak obraz Fukunagi zdecydowanie stoi na swoich własnych nogach.
Nie czas umierać zamyka trwającą szesnaście lat erę Daniela Craiga. Była to era spektakularnych sukcesów, ale też sporych rozczarowań. Potrafiła zachwycić, ale też pozostawić widza z mieszanymi uczuciami. Casino Royale było filmem szczególnym; zrewolucjonizowało serię, tchnęło w nią nowego ducha, wytyczyło nowe ścieżki. Był to zarazem film doskonały, w którym nie zmieniłbym nic: ani jednej linijki dialogu, ani jednej sceny, ani jednego cięcia montażowego. O Nie czas umierać nie mogę powiedzieć tego samego, choć w gruncie rzeczy wszystko sprowadza się do indywidualnych gustów i oczekiwań.
Bo w ogólnym rozrachunku jest to przepiękny, niezwykle emocjonujący film, który godnie wieńczy ten jakże ważny rozdział w blisko sześćdziesięcioletniej historii serii. James Bond powrócił w naprawdę niezłym stylu.
|