|
Zaginięcie dwóch atomowych łodzi podwodnych: brytyjskiej i radzieckiej, może stać się przyczyną wybuchu nuklearnej wojny. James Bond musi sprzymierzyć się z agentką swego największego wroga – SMIERSZ, by powstrzymać Sigmunda Stomberga – miliardera owładniętego żądzą unicestwienia cywilizacji...
Kiedy w roku 1977 na ekranach kin zagościł film „Szpieg, który mnie kochał”, okazało się, że z książkowym pierwowzorem łączy go jedynie tytuł. Z najbardziej kameralnej powieści Iana Fleminga, w której James Bond ratuje młodą kobietę przed przetrzymującymi ją w opustoszałym motelu pomniejszymi gangsterami filmowcy uczynili jeden z najbardziej efektownych i spektakularnych filmów serii.
Z tego też powodu EON Productions po raz pierwszy w historii zatwierdziło napisanie nowelizacji filmu, a zadanie to powierzono współautorowi scenariusza, Christopherowi Woodowi. Efekt? Nieoczekiwanie kapitalny!
Ujmę to w ten sposób: „James Bond, The Spy Who Loved Me” (bo taki tytuł, mający ją odróżnić od pierwowzoru, ostatecznie nadano powieści) jest dziełem, którego najpewniej nie powstydziłby się sam Ian Fleming.
Film „Szpieg, który mnie kochał” jest jednym z lepszych obrazów ery Rogera Moore'a. Jednak dopiero po przeczytaniu nowelizacji okazuje się, jak wiele stracił przez swoją.. cóż.. filmowość. Wood powieść swą zapewne oparł na wczesnej wersji scenariusza, ponieważ część wydarzeń w znaczący sposób odbiega od filmowej wersji. Niektóre, niestety, zostały pominięte. Część (również niestety) dodane. Ale o tym później.
Książka utrzymana jest w zaskakująco poważnym tonie. Nie ma tu zbędnych dowcipów, mrugania do czytelnika okiem czy zabawy konwencją. Motywy, które w filmowej wersji wydają się być jedynie pozbawionymi większego znaczenia wtrąceniami, wykorzystanymi wyłącznie dla wizualnego efektu, w powieści mają pełne uzasadnienie fabularne (jak choćby początkowa wizyta Bonda w Alpach).
W nowelizacji Stromberg (Sigmund, a nie, jak w filmie, Karl) wreszcie zyskuje osobowość. Podobnie jak Szczęki, który naprawdę nazywa się Zbigniew Krycsiwiki i okazuje się być Polakiem!
W „James Bond, The Spy Who Loved Me” znajdziemy również kilka smaczków, które świadczą o klasie i pomysłowości Wooda, jak choćby godny podziwu pomysł, by broń Bonda, celem uczynienia jej niewykrywalnej dla urządzeń rentgenowskich, po rozłożeniu wkomponować w mechanizm w pełni funkcjonalnej maszyny do pisania. Samo w sobie stanowi to oczywiście detal, jednak takie szczegóły czasem potrafią zaważyć na ogólnym odbiorze książki.
Jak wspomniałem wcześniej, powieść w wielu miejscach różni się od swego filmowego odpowiednika. Nie ma tu niepotrzebnej podróży pociągiem (z jeszcze bardziej niepotrzebną konfrontacją ze Szczęki). Anya jest agentką SMIERSZ, na czele którego stoi generał broni Niktin. Inna jest scena, w której Bond uzyskuje informację na temat miejscu pobytu Fekkesha (dowiaduje się tego od umierającej kochanki Fekkesha, co przy okazji kapitalnie nakreśla jego rozterki moralne: 007 wie, że powinien wezwać pomoc do umierającej kobiety, jednak świadomie kontynuuje przesłuchanie, poświęcając jej życie dla osiągnięcia celu). W filmie również nie uświadczymy absolutnie genialnej, kapitalnie opisanej sceny tortur, jakim poddawany jest Bond przez współpracowników Asamovej (w której to rażony jest prądem, zaś kable podłączone są do jego genitaliów).
Powieść przesycona jest też subtelnym (a czasem wręcz dosłownym) erotyzmem w stopniu wyższym, niż jej poprzedniczki. Również nie można nie zauważyć pewnej dozy politycznej niepoprawności, na którą współcześnie niewielu pisarzy mogłoby sobie pozwolić. Ot, znak czasów.
Oczywiście wszystko to nie pasowałoby do wizerunku Bonda wykreowanego przez Rogera Moore'a. A szkoda. Film zrealizowany w manierze powieści zapewne tchnąłby powiew świeżości do zakurzonej już wówczas serii.
Koniec końców, „James Bond, The Spy Who Loved Me” jest powieścią zdecydowanie wartą przeczytania, jedną z najlepszych części w literackiej serii. Nawet dla czytelnika zaznajomionego z filmem jest ona lekturą zaskakującą i pasjonującą. Choć nie jest łatwa do zdobycia, zdecydowanie warto podjąć wysiłek. |