|
SOBOTA 03.08.2019 - MARCIN TADERA - FELIETON |
|
Marketingowe mistrzostwo świata: jedną decyzją obsadową Eon Productions zapewnił swojej produkcji gargantuiczną reklamę. Z drugiej strony, informacja o tym, że czarnoskóra aktorka w nadal niezatytułowanym Bondzie 25 wcieli się w rolę agenta 007 stała się pożywką nie tylko dla tych mniej poważnych tytułów, które temat skrzętnie podchwyciły i nie wahały się go wykorzystać w iście clickbaitowym stylu. “Czarnoskóra kobieta nowym Bondem?” – dopytuje Onet. “Nowym Bondem zostanie Lashana Lynch” informuje TVP Info. "Nowy Bond będzie kobietą?" – to TVN24.
Poważne media? Śmiechu warte.
Nie zamierzam obrażać waszej inteligencji, tłumacząc, że James Bond to James Bond, a 007 to 007. Ale, że obok tematu przejść obojętnie nie wypada, spróbujmy na niego spojrzeć od nieco innej strony.
Oczywista nieoczywistość
Wyobraźcie sobie taką scenę: siedzący za biurkiem w swoim gabinecie M, w rolę którego wcieli się po raz kolejny Ralph Fiennes, wypowiada kultowe już “Wejdź, 007”. Nieświadomy niczego widz (a najlepiej taki, który niespecjalnie kojarzy zakończenie Spectre) oczywiście spodziewa się, że za chwilę zobaczy Daniela Craiga. Tymczasem jego oczom ukaże się piękna czarnoskóra (nie ma to większego znaczenia, ale o tym za chwilę) kobieta (to już istotne). Cóż za niesamowicie wyrafinowany zwrot akcji, prawda?
Taką scenę zapewne zobaczymy w Bondzie 25 – o ile nie padnie ofiarą montażysty, skoro z niespodzianki i tak nici. Trudno o przykład bardziej leniwego scenopisarstwa, ale też można było się spodziewać, że twórcy nie odmówią sobie takiego twistu, szczególnie, że na podobny zabieg zdecydowano się już w przeszłości (pamiętacie pierwszą scenę z udziałem Mirandy Frost w Śmierć nadejdzie jutro?). To, że jest to sztuka dla sztuki nie ma najwyraźniej żadnego znaczenia. Zaskoczenia już nie będzie, ale scena i tak będzie na ustach wszystkich. W końcu 007 jest kobietą!
A to, że mamy nowego 007 nie powinno nikogo szokować. Ani też to, że jest będzie agentką, a nie agentem.
Kryptonim “przechodni”
“A zatem, 007 nie żyje.” – tymi słowami ubiegłoroczną powieść Forever and a Day otworzył Anthony Horowitz.
Celowo, czy nie, na swój sposób scenarzyści Bonda 25 wpisują się w powieściowy kanon, zgodnie z którym James Bond odziedziczył kryptonim “007” po poległym w akcji poprzedniku. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że numer ten nie jest przynależny jednej tylko osobie. Na podobne rozwiązanie zdecydował się John Pearson w kapitalnym James Bond: The Authorised Biography. “Uzgodniono, że powinieneś zostać przeniesiony do sekcji 00. Numer 007 od jakiegoś już czasu jest wakujący. Od teraz będzie to twój oficjalny kryptonim w [Tajnej - przyp. red.] Służbie”.
Gdyby film ostatecznie znany pod tytułem Jutro nie umiera nigdy został zrealizowany według scenariusza Donalda E. Westlake’a, bylibyśmy świadkami podobnej sceny. M w pewnym momencie stwierdziłby, iż z racji tego, że agenci sekcji 00 nigdy nie żyją zbyt długo, łatwiej jest “recyklingować” dziewięć cyfr, co Bond miał podsumować stwierdzeniem, że pewnego dnia pojawi się nowy 007. I, oczywiście, również nowy M.
A kobieta w sekcji 00? Było. Pamiętacie scenę z filmu Świat to za mało rozgrywającą się w szkockiej placówce MI6? Choć w filmie nie jest to powiedziane wprost, to z nowelizacji autorstwa Raymonda Bensona wiemy, że na zorganizowanej wówczas odprawie obecni byli wszyscy dostępni agenci sekcji 00 – wśród nich była przedstawicielka płci pięknej.
Jak zatem widzicie, o żadnej rewolucji nie mam mowy – scenarzyści Bonda 25 nie wymyślają na nowo prochu. Kobieta w roli agenta 007 jest wprawdzie interesującym zabiegiem fabularnym, ale kontrowersji w tym nie ma żadnej.
Z oczywistych powodów kolor skóry nie ma w tym kontekście absolutnie najmniejszego znaczenia.
Polityczna poprawność, czy obsadowy strzał w dziesiątkę?
Choćby nie wiadomo jak bardzo producenci Bonda 25 próbowali nas wszystkich przekonać, że angaż Lashany Lynch nie ma żadnego podtekstu, nie sposób nie odnieść wrażenia, że jest zgoła inaczej. Jakkolwiek utalentowana by nie była, Brytyjka wydaje się być uosobieniem wszelkich dyskusji, jakie w ostatnich latach posuchy przetaczały się przez media, głównie te bulwarowe. Po pierwsze: czarnoskóry Bond. To oczywiście w kontekście licznych głosów, że następcą Daniela Craiga powinien być Idris Elba (propozycja skądinąd interesująca, choć ze względu na wiek aktora, mocno spóźniona). Fakt, Elba jest rewelacyjnym aktorem i z tej racji mógłby z powodzeniem wcielić się w rolę agenta 007. Jednak od dyskusji na temat tego, czy Bonda może, czy też nie, zagrać ktoś o innym, niż biały, kolorze skóry, uciec się nie dało.
Po drugie: kobieta – Bond. Nie ukrywam, że z dużym zdumieniem obserwuję pojawiające się stanowczo zbyt często pomysły, że oto nadszedł czas, by w rolę Jamesa (Jane?) Bond wcieliła się kobieta. To oczywiście część znacznie szerszego zjawiska społecznego, jakiego w ostatnich latach jesteśmy świadkami. Pomimo szczytnych ideałów, gdzieś w tym wszystkim musi być zachowany umiar i zdrowy rozsądek.
Lashana Lynch miała zapewne ciężki orzech do zgryzienia, przyjmując rolę agentki 007. Zapewne gdzieś w głębi duszy musiała się zastanawiać, czy propozycja angażu nie wynika czystym przypadkiem wyłącznie z faktu, że jest kobietą, że jest czarna i – zwłaszcza po tegorocznym Kapitan Marvel – popularna. Cóż talent? Cóż warsztat aktorski? Lata pracy? Wyrzeczeń? Starań?
Miejmy nadzieję, że tak nie było i scenarzyści mają naprawdę ciekawy pomysł na jej postać, która, nawiasem mówiąc, podobno ma mieć na imię Nomi.
|