|
1 lipca 1997 roku. W tym dniu Wielka Brytania zwróciła Chińskiej Republice Ludowej „perłę w koronie” swych zdobyczy kolonialnych – Hong Kong.
Nim jednak do tego doszło, wydarzyło się kilka, pozornie ze sobą niepowiązanych tragedii. W jednym z brytyjskich portów policja przejmuje ogromny ładunek heroiny. W samym Hong – Kongu ma miejsce seria zamachów terrorystycznych. W jednym z nich ginie niemal cała rada nadzorcza jednej z największych brytyjskich firm – EurAsia Enterprises. Zaś na australijskich pustkowiach dochodzi do wybuchu bomby atomowej. Czy te wydarzenia mogą być w jakikolwiek sposób powiązane?
Do Hong Kongu wysłany zostaje James Bond. Ma rozwiązać tę zagadkę, albowiem pokojowe przekazanie władzy nad kolonią nagle staje pod znakiem zapytania. Chiny rozmieszczają wzdłuż granicy swoje wojska. Wielka Brytania zaś wysyła w ten rejon Królewską Marynarkę Wojenną...
„Zero Minus Ten” to pierwsza powieść Raymonda Bensona o Jamesie Bondzie. Przejął on schedę po Johnie Gardnerze, który w latach 1981 – 1996 napisał aż 16 powieści.
Debiut Bensona można uznać za zdecydowanie udany, o czym można się przekonać już od samego początku.
Benson niezwykle umiejętnie zawiązuje akcję. Robi to jednocześnie zupełnie inaczej niż Fleming, który najczęściej nakreślał fabułę na początku powieści na odprawie u M. Potem Bond niezwłocznie wrzucany był w wir wydarzeń i był ich centralną postacią. Benson zaś rozstawia pionki na szachownicy bardziej w stylu rasowych political – thrillerów Toma Clancy. I, trzeba przyznać, jest to pomysł zdecydowanie udany. Zresztą, sama fabuła jest już ciekawa i – co nieczęsto ma miejsce – osadzona w konkretnej rzeczywistości, dotykająca konkretnego problemu. Tu na pierwszy plan wysuwa się kwestia przekazania zwierzchnictwa nad Hong Kongiem Chińskiej Republice Ludowej. Benson nie tylko kapitalnie opisał to miasto, zasypując czytelnika mnóstwem detali, nazw i dat, lecz co ważniejsze, fantastycznie zobrazował specyfikę owych dni, niepokoje związane z tym wydarzeniem nie tylko z punktu widzenia prostej geopolityki, lecz także bezbłędnie oddał ducha ulicy. Jednak to nie wszystko. Benson sporo miejsca poświęcił charakterystyce tej, jakże odmiennej od naszej, kultury, jej symboliki i kolorytu. Szczególnie dobrze widać to choćby w scenie w której Bond obserwuje rytuał przyjęcia nowicjuszy do jednej z Triad. Ciekawostką może też być to, iż 007 w kasynie tym razem nie zagrywa się w pokera czy baccarata, lecz w lokalną grę zwaną mahjong, której zasad nawet nie próbowałem pojąć.
Benson, jak już zaznaczyłem wcześniej, kapitalnie zawiązuje akcję, a następnie konsekwentnie ją prowadzi, ani na moment nie gubiąc wątku. Ta zaś jest płynna i wartka pomimo tego, że od czasu do czasu autor pozwala sobie na drobne przerywniki, które jednak wychodzą powieści na dobre. Tak jest choćby w scenie, w której Bond rozbija się samolotem gdzieś na pustkowiach Australii, a następnie przychodzi mu przemierzać pustynię. Wtedy to też musi choćby stawić czoła watasze psów dingo!
Nieźle Benson radzi sobie również z bohaterami tej historii. Nie są one jednowymiarowe, wręcz przeciwnie. Prezes EurAsia, Guy Thackeray jest postacią której można niemal współczuć. Przywódca Triady, Li Xu Nan jest zaś na dobrą sprawę sympatyczną i honorową osobą. Jeśli zaś chodzi o dziewczynę, Bonda, to tu zaskoczenie jest bodaj największe. Otóż jest ona bowiem... prostytutką! Rzecz jeszcze do niedawna nie do pomyślenia! Przy tej okazji warto też wspomnieć o scenach miłosnych, które Benson opisuje niezwykle sugestywnie i, w przeciwieństwie do Fleminga czy Gardnera, niedwuznacznie. Jest to również swoiste novum.
No i wreszcie James Bond. Są w tej książce przynajmniej dwie, ważne sceny, które dobitnie odzwierciedlają jego wnętrze. Pierwszą z nich jest moment, w którym 007 wydostaje się z chińskiej bazy wojskowej, wpadając w swego rodzaju amok, gotów na wszystko – nawet na śmierć. To właśnie życie na krawędzi, jak pisze Benson, utrzymywało go przy życiu, czy wręcz stanowiło jego istotę. Jednakże chwilę wcześniej pokazuje nam także jego drugą, bardziej ludzką stronę, kiedy to pojmany, nie przyznaje się do znajomości ze swym przyjacielem, T.Y. Woo, choć dobrze wie, że tym samym podpisuje na niego wyrok śmierci. Doprawdy, są to bodaj najlepsze, najbardziej emocjonujące sceny w powieści.
Jednak nie tylko ze względu na nie „Zero Minus Ten” przeczytać po prostu trzeba. Jest to porcja dobrej, trzymającej w napięciu i umiejętnie skonstruowanej literatury. Zdecydowanie polecam! |