|
Podczas rejsu z portu w St. Tomas do Miami liniowiec Caribbean Prince zostaje zaatakowany przez nieznanych sprawców. Na jego pokładzie znajduje się James Bond wraz ze swoją partnerką, Fredericką von Grüsse. W szybki i zdecydowany sposób powstrzymują napastników, jednakże statek w tajemniczych okolicznościach idzie na dno. Okazuje się, że był on własnością korporacji Tarn Cruise Lines, należącej do sir Maxwella von Tarna, bogatego i szanowanego Anglika niemieckiego pochodzenia, który jednak, jak podejrzewają brytyjskie służby specjalne, ma również drugie, znacznie mroczniejsze oblicze. Tarn, przy wykorzystaniu kontrolowanych przez niego niezliczonych spółek, stał się jednym z największych w świecie handlarzy bronią. Bond musi przeniknąć w jego otoczenie i zakończyć ten proceder...
„Seafire” jest czternastą, przedostatnią już (jeśli nie liczyć adaptacji „Goldeneye”) książką autorstwa Johna Gardnera poświęconą postaci Jamesa Bonda i, uprzedając fakty, jedną z najlepszych w jego dorobku. Przyznaję jednak, że sięgając po tę powieść nie oczekiwałem wiele. Cały czas miałem bowiem w pamięci poprzedzającą ją, mocno przeciętną „Never Send Flowers”. Dodatkowo mój niepokój budziły pewne, mocno kontrowersyjne, rozwiązania, za sprawą których Gardner dopuścił się małej rewolucji (o czym później). Jak się miało okazać, moje obawy były bezzasadne...
Otwierające powieść wydarzenia, rozgrywające się na na pokładzie luksusowego statku, stanową klasę samą dla siebie. Gardner nie po raz pierwszy sięga po rozwiązanie w założeniach podobne do znanych z filmowej serii teaserów, zwykle poprzedzających czołówkę. Świetnie napisana, dynamiczna akcja kapitalnie wprowadza nas w powieść. Kiedy jednak chwilę później okazuje się, że Bond musi wkraść się w łaski Maxa Tarna, wykorzystując w tym celu fałszywą tożsamość, przez moment wydawać się może, że książka popadnie w dobrze znane schematy. Owszem, fabuła z pewnością oryginalnością nie grzeszy, jednak tym razem nie należy z tego czynić zarzutu. To co jest w niej naistotniejsze to to, że jest ona – co przecież nie zawsze, także u Gardnera, było regułą – niesamowicie przemyślana, spójna i rewelacyjnie poprowadzona. Nie ma tu miejsca na uproszczenia, przypadki, jakiekolwiek deus ex machina. Wszystkie wątki w sposób płynny i niewymuszony łączą się ze sobą. Jest to bodaj najmocniejszy punkt książki.
Broni się tym razem przeciwnik Bonda, sir Maxwell Tarn. Owszem, postaci tej nie można określić mianem odkrywczej. Wszak który to już raz okazuje się, że prominentna osobowość nie jest do końca tym, za kogo się podaje? Również po ten motyw nieraz sięgał wcześniej zarówno Gardner, jak i sam Fleming. Tarn broni się jednak solidną historią z jednej strony, ale również ciekawym charakterem, łączącym spokój i klasę z domieszką porywczości i odrobiną obłędu z drugiej. Natomiast jego faszystowskie zapędy i ambicja stania się drugim führerem (kolejny charakterystyczny dla Gardnera lejtmotyw) znalazły się chyba w książce przez przypadek, by w jakiś sposób dodać tej postaci demoniczności, bowiem samej powieści w żadnym razie nie zaszkodziłoby, gdyby skupić się wyłącznie na problematyce nielegalnego handlu bronią. Trochę szkoda, bo akurat motyw odradzającego się nazizmu został potraktowany po macoszemu i przez to traci na wiarygodności Trzeba jednak przyznać, że konfrontacja Bonda z fanatycznymi skinheadami zdecydowanie trzyma w napięciu.
Nie sposób nie zauważyć, że absolutnie wszystkie postaci w książce, także te drugo i trzecioplanowe, obdarzone zostały przez Gardnera ciekawą i barwną osobowością, są niejednowymiarowe, co nie jest bez znaczenia dla oceny całości.
Bodaj po raz pierwszy Bond ma stałą partnerkę życiową. Przedstawiona w „Never Send Flowers” Fredericka von Grüsse należy do najciekawszych w serii, zaś ich związek można śmiało okreslić mianem dojrzałego. Dlatego też nie dziwią oświadczyny Bonda, są one bowiem naturalną konsekwencją relacji, jakie łączą go z Flicką. Być może dla niektórych czytelników gest ten był zbyt daleko posuniętym odejściem od wizerunku 007, którego kawalerski styl życia (de facto Bond jest wdowcem) był przecież tak charakterystyczny. Ale chyba dobrze, że po tylu latach w jego życiu zachodzą zmiany...
Zmiany zresztą w tej powieści idą znacznie, znacznie dalej. Zaryzykuję tezę, iż to one są w książce tak naprawdę najważniejsze. Nadają jej bowiem specyficzny, głęboko melancholijny ton. Całość jest przesiąknięta wręcz nostalgią, swoistą tęsknotą za minionymi czasami, czasami Zimnej Wojny, gdzie podział na dobro i zło był jasno i wyraźnie zarysowany linią wyznaczającą żelazną kurtynę, a takie pojęcia jak przyjaciel czy wróg jasno określone poprzez przynależność do poszczególnych bloków ideologiczno-ustrojowych. Nie można bagatelizować piętna, jakie koniec epoki dwubiegunowej odcisnął na tajne służby. Niejako odpowiedzią Gardnera na to są zmiany w samym Secret Intelligence Service. Otóż sekcja „00” przestaje istnieć. W jej miejsce utworzona zostaje agencja pod nazwą Dwa Zera (Two Zeros), której dowództwo obejmuje James Bond (naturalnie, licencja na zabijanie dawno odeszła do lamusa). Dwa Zera nie jest już częścią SIS. Stanowi oddzielną organiację, podległą komitetowi o dość nieszczęśliwej nazwie, przyznaję, MicroGlobe One, w którego skład wchodzą szefowie zarówno Tajnej Służby Wywiadowczej (SIS) i Służby Bezpieczeństwa (MI5), ich zastępcy, komendant główny Policji i minister powiązanych spraw wewnętrznych i zagranicznych (jakkolwiek to brzmi). MicroGlobe One stał się wśród fanów obiektem krytyki, zupełnie jednak nietrafionej. Z założenia nie jest to powiem następca SIS, a raczej twór kompetencjami zbliżony do polskiego Kolegium ds. Służb Specjalnych, i jako taki nie powinien budzić żadnych kontrowersji.
Dwa Zera z kolei została przez Gardnra opisana jako agencja zajmująca się przypadkami naruszenia prawa międzynarowodowego i traktatów międzynarodowych, mających przełożenie na kwestie wywiadu i bezpieczeństwa, takich jak pranie brudnych pieniędzy, łamanie postanowień traktatów rozbrojeniowych, nielegalny handel bronią, przemyt narkotyków czy działalność organizacji terrorystycznych. Likwidacja „sekcji 00” było ryzykownym posunięciem ze strony pisarza. Ale chyba i w tym przypadku przesadzone były niektóre opinie odsądzajace go od czci i wiary. Należy wszak pamiętać, że powieść ta pisana była na początku lat dziewięćdziesiątych, czyli w czasach, kiedy to euforia po upadku żelaznej kurtyny tak dalece wpłynęła na świadomość ludzi, że z wielu ust dało się wówczas słyszeć pytanie, czy slużby wywiadowcze są w nowej rzeczywistości w ogóle potrzebne. Niejako dopełnieniem tego wszystkiego jest sposób, w jaki sportretowany został w powieści M – starzejący się, schorowany. Symbolika przemijania jet tu aż nadto widoczna...
Wszystko to odbija się na klimacie powieści. Nie jest to lekka i beztroska lektura. Raczej poważna, stonowana, unikająca mrugania do czytelnika okiem, głęboko nostalgiczna. Wszystko to odczytujemy między wierszami bardzo solidnej historii, ciekawej akcji, dobrze napisanych postaci. Jest to jedna z najlepszych powieści w dorobku Johna Gardnera i przeczytać ją po prostu trzeba...
|