|
James Bond zaginął w akcji – prawdopodobnie nie żyje.
Na takim założeniu zasadza się powieść Double or Nothing, pierwsza część trylogii rozgrywającej się w uniwersum agenta 007. Jej autorką jest się młoda (rocznik 1989) brytyjska pisarka, Kim Sherwood, której literacki debiut (Testament) zyskał niemałe uznanie na rodzimych Wyspach.
Double or Nothing jest zatem próbą poszerzenia literackiego świata Jamesa Bonda o nowych bohaterów, nowy kontekst, a przede wszystkim – a przynajmniej takie można odnieść wrażenie – wpisanie tegoż świata we współczesność (do czego zresztą za chwilę wrócimy). Czy „książka o Bondzie bez Bonda” ma w ogóle rację bytu? Owszem. Udowodniła to już ponad 15 lat temu Samantha Weinberg, której trylogia The Moneypenny Diaries była naprawdę udanym eksperymentem, w którym to tytułowa panna Moneypenny, a nie agent 007, odgrywała pierwsze skrzypce. Dlatego kiedy Ian Fleming Publications ogłaszał plan na powieściowy cykl Sherwood, byłem podekscytowany – no, bo skoro udało się raz, nie ma powodów, żeby nie udało się ponownie, prawda?
Niestety, lektura Double or Nothing dość szybko pozbawia czytelnika większych złudzeń, brutalnie weryfikując pisarski warsztat autorki. O ile bowiem pomysł na powieść z grubsza się broni, to cierpi ona na szereg elementarnych bolączek, a w szczególności – mało angażującą fabułę, ułomną konstrukcję, nieumiejętne prowadzenie narracji i pozbawionego wyrazu antagonisty, przez co przebrnięcie przez nieco ponad 400 stron książki może stanowić pewne wyzwanie.
Bo i o czym tak naprawdę opowiada Double or Nothing – trudno stwierdzić. Sherwood chciała złapać za ogon zbyt wiele srok: zniknięcie Bonda, przejrzenie zamiarów niejakiego sir Bertram’a Paradise’a, miliardera będącego w posiadaniu technologii mogącej (jak sam twierdzi) odwrócić zmiany klimatu, poszukiwania zaginionego naukowca, konfrontacja z prywatną organizacją wojskową Rattenfänger i – jakże by inaczej – polowanie na kreta w szeregach MI6. A do tego przedziwny wątek romantyczny, któremu autorka poświęca zbyt wiele uwagi. Niektóre wątki są dobre, inne – katastrofalne. Ale całości zdaje się nie spinać żadna wyraźna klamra, żaden z tych motywów nie jest dominujący, przez co powieść jest mocno chaotyczna, brakuje jej właściwego rytmu, wątki nie przeplatają się tak, żeby utrzymać zainteresowanie czytelnika.
Można i trzeba te wady zrzucić na brak doświadczenia Sherwood w pisaniu thrillerów, o literaturze szpiegowskiej nawet nie wspominając. Autorka ma również problem z budowaniem punktów kulminacyjnych (przyjmijmy, że poza kilkoma wyjątkami) i ewidentnie pogubiła się w swoim własnym zamyśle.
Czytając Double or Nothing nie sposób oprzeć się wrażeniu, że dla Sherwood dużym wyzwaniem było odnalezienie się w wymogach gatunku. Tak jest choćby w scenach akcji, które zdają się być żywcem wyjęte z seriali telewizyjnych – i to raczej tych najbardziej sztampowych. A wspomniana wcześniej intryga szpiegowska, której celem jest zdemaskowanie zdrajcy w brytyjskim wywiadzie chyba w założeniach miała nawiązywać do wzorcowego w tym względzie Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg Johna le Carré, ale w praktyce wyszła karykaturalnie. W dodatku wątek ten skonkludowany został w sposób, który niejednego fana powieści Fleminga doprowadzi do szewskiej pasji (w tym wyżej podpisanego).
Zresztą o tym, że Sherwood gatunku szpiegowskiego nie czuje w ogóle najlepiej świadczy przytoczona w powieści historia – chyba będąca nawiązaniem do flemingowskiego W obliczu śmierci – o wywożeniu z Barcelony rosyjskiego zbiega. Pisarka nijak nie potrafiła wpisać tego lejtmotywu w obecne realia, bezrefleksyjnie przenosząc zimnowojenne wyzwania na grunt współczesnej Europy, której fundamentem jest przecież swoboda przemieszczania się osób. Efekt jest doprawdy karykaturalny.
Wydaje się, że jednym z celów przyświecających Sherwood w trakcie pisania Double or Nothing było uwspółcześnienie świata Jamesa Bonda. Często są to nieszkodliwe ciekawostki: bohaterowie korzystają z Instagrama i Facebooka, jeżdżą elektrycznymi jaguarami e-type, a nowy M paraduje w t-shirtach i conversach. Sekcją 00 dowodzi panna Moneypenny, a Q to teraz… kwantowy superkomputer.
Ale.. i tu przechodzimy do momentu, który dla recenzenta stanowi największe wyzwanie – w owym uwspółcześnianiu Sherwood nie zna umiaru, przez co można odnieść wrażenie, że wykorzystuje ona powieść do manifestacji własnego światopoglądu. Zgoda, Fleming też tak robił. Ale w jego przypadku były to dygresje, natomiast Double or Nothing od początku do końca przesiąknięta jest określonym przekazem; jest to powieść w gruncie rzeczy feministyczna, antyestablishmentowa, proekologiczna, a przede wszystkim – antydyskryminacyjna. Pal licho! Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że subtelność nie jest mocną stroną Sherwood. Stąd też na kartach powieści przewijają się postaci niezliczonych narodowości, w tym niejaka dr Zofia Nowak (której przypadła w udziale rola typowego MacGuffina), co w zamyśle autorki zapewne ma korespondować z różnorodnością kulturową współczesnej Wielkiej Brytanii. Natomiast swoistym crème de la crème jest postać agenta 004 Josepha Drydena – wywodzącego się z biednej rodziny, czarnoskórego, niepełnosprawnego (głuchego) geja (sic!). Doprawdy, nawet nie będąc szczególnie wyczulonym na punkcie tak zwanej „politycznej poprawności” nie sposób było nie zwrócić uwagi na graniczącą z parodią sztuczność tej konstrukcji.
Tytułem wyjaśnienia: Dryden jest najciekawszym bohaterem Double or Nothing.
Nawiasem mówiąc, zbieżność tego nazwiska ze znanym z prologu filmowego Casino Royale szefem praskiej sekcji MI6 jest nieprzypadkowa. Podobnie jak agentka 003 Johanna Harwood jest ukłonem w stronę niewymienionej w napisach scenarzystki Doktora No, a agent 009 Sid Bashir nawiązaniem do znanej z serialu Star Trek: Stacja kosmiczna postaci – bohatera lubującego się w odgrywaniu postaci łudząco podobnej do Jamesa Bonda.
Brzmi jak konstrukcja na poziomie metafikcji, w której dzieło nawiązuje samo do siebie – i tak jest w rzeczywistości. Sherwood często odwołuje się zarówno do powieści Fleminga, co jest zrozumiałe, ale też… do filmów (m.in. Świat to za mało, czy Skyfall), co jest zabiegiem dość nietypowym. A padająca w pewnym momencie z ust jednego z bohaterów ocena Bonda jest niczym więcej, jak łamaniem czwartej ściany.
Przy tej okazji warto wspomnieć o kolejnej rzeczy, która w Double or Nothing z czasem staje się naprawdę irytująca; choć postać agenta 007 jest w powieści nieobecna, to jednak Sherwood z uporem maniaka nie pozwala czytelnikom o niej zapomnieć – wspominając o niej dosłownie co kilka stron, a wiele z tych nawiązań wręcz razi sztucznością.
Pomimo wszystkich bolączek trapiących Double or Nothing powieść ma też kilka zalet. Najważniejszą z nich są sami główni bohaterowie – nowi agenci sekcji 00. Każdy z nich ma własną, ciekawą osobowość, każdy jest też na swój sposób charakterystyczny i wyrazisty. To duży potencjał, który może zaprocentować w kolejnych tomach. I choć poszczególne wątki fabularne nie zostały przez Sherwood dobrze poprowadzone, to sam pomysł na nie jest dość interesujący. Wspomniane wcześniej uwspółcześnianie świata Jamesa Bonda w niektórych aspektach również udało się całkiem nieźle, choć kosztem charakterystycznego dla niego blichtru.
Nie zmienia to jednak faktu, że Double or Nothing ma stanowczo zbyt wiele wad, by uznać ją za powieść udaną. Nie broni się także jako pierwsza część trylogii – bo po kolejny tom sięgnę raczej z kronikarskiego obowiązku. A szkoda. To mógł być początek czegoś naprawdę intrygującego. |