dr no
frwl
gf
tb
yolt
ohmss
daf
lald
tnwtgg tswlm
mr
fyeo
oc
avtak
tld
ltk
ge
tnd
twine dad
cr
qos
sf
24
25
26
 

 
  NewsFAQE-Mail
   
RECENZJA KSIĄŻKI
 
  CARTE BLANCHE
 
Tytuł:   Carte Blanche
Autor:   Jeffery Deaver
Wydawca:   Hodder & Stoughton
Polski wydawca:   Wydawnictwo Albatros
A. Kuryłowicz
Przekład:   Zbigniew A. Królicki

 


Akcję powieści otwiera przechwycenie przez brytyjską Centralę Łączności Rządowej (GCHQ) niepokojącej informacji o planowanym ataku, który pochłonąć ma tysiące ofiar i negatywnie wpłynąć na interesy Wielkiej Brytanii. Służby specjalne postawione zostają w stan najwyższej gotowości, a misja powstrzymania zamachu zostaje powierzona komandorowi Jamesowi Bondowi, agentowi ściśle tajnej jednostki o nazwie Zespół Rozwoju Zagranicznego (ang. Overseas Development Group – ODG).

Kontynuując tradycję zapoczątkowaną przez „Piekło poczeka” Sebastiana Faulksa (jeden autor – jedna powieść), do napisania kolejnej odsłony przygód Jamesa Bonda wybrany został popularny amerykański pisarz, specjalizujący się w gatunku thrillerów, Jeffery Deaver. Uprzedzając fakty, „Carte blanche” jest lepsze od poprzednika. Jednak, umówmy się, poprzeczka była ustawiona na zatrważająco niskim poziomie. A i tak Deaverowi udało się ją pokonać o przysłowiowy włos. Ale po kolei. „Carte blanche” dla literackiego Bonda miało w założeniu być tym, czym „Casino Royale” było dla filmowej serii, a mianowicie rebootem. Ian Fleming Publications zdecydowało się na ten krok zapewne licząc na powtórzenie sukcesu kinowego odpowiednika. W obydwu przypadkach posunięcie było ryzykowne: wszak w ten sposób przekreślano kilkudziesięcioletnią spuściznę bez żadnej gwarancji sukcesu. O ile jednak pierwszy film z Danielem Craigiem w roli głównej wniósł powiew świeżości do zakurzonej już nieco serii, o tyle w przypadku jej literackiej odsłony, był to krok.. cóż.. w zasadzie nie wiadomo w jakim kierunku. Na pewno jednak „Carte blanche” nie spełniła pokładanych w niej oczekiwań. I to z kilku powodów.
Zasadniczy szkopuł polega na tym, że – w przeciwieństwie do filmowej serii – książki rebootu zwyczajnie nie potrzebowały. Powieści bowiem niewielkim stopniu oparte były na konwencji. John Gardner nie musiał uciekać się do tego chwytu, by wprowadzić Bonda w lata osiemdziesiąte (i dziewięćdziesiąte), podobnie jak Raymond Benson nie odrzucił całej spuścizny poprzedników, by umiejscowić akcję w XXI wieku.
W „Carte blanche” Deaver popełnił cały szereg drobnych błędów, jak również kilka kardynalnych, przez które nie sposób uznać ją za udaną. Po pierwsze: książka jest zwyczajnie.. nudna. Pomimo imponującego rozmiaru (zdecydowanie rekordowe, jak na bondowską serię, 428 stron w oryginalnym wydaniu i aż 470 w polskim przekładzie), Deaverowi nie udało się zbudować zajmującej intrygi. Książka podzielona została na 72 rozdziały (z których zresztą niektóre są „aż” dwustronicowe), co dobrze obrazuje jego styl pisarski. Zamiast tradycyjnej narracji, w której skupialibyśmy się wyłącznie na wydarzeniach w których uczestniczy Bond, Deaver postanowił fabułę pokazać z różnych punktów widzenia, jak również umieścić w niej kilka wątków pobocznych. Oczywiście, ten sposób pisania nie jest niczym niezwykłym, ale w tym przypadku się po prostu nie sprawdził. Z jednej strony bowiem książka jest szarpana – nie ma w niej płynności, co w zasadniczy sposób wpływa na jej odbiór. Z drugiej, nieustanne dzielenie akcji na kolejne rozdziały jest niczym innym jak tanim chwytem mającym na celu budowanie kolejnych suspensów, co jednak, zamiast wzmagać ciekawość czytelnika, dość szybko zaczyna irytować. Z kolei ukazywanie akcji z wielu punktów widzenia skutkować może, szczególnie w przypadku thrillerów, do których „Carte blanche” ma ambicję się zaliczać, zbyt szybkie odkrycie kart, co zresztą częściowo ma miejsce w tym przypadku. Częściowo, bowiem Deaver zdecydował się pod koniec książki umieścić zwrot akcji, który dla czytelnika jest praktycznie nie do przewidzenia, gdyż sugerujące go poszlaki są raczej wątłe. A to niestety jest cecha thrillerów niewysokich lotów. Poza tym Deaver zadbał o to, żeby nikt nie miał najmniejszych problemów z prawidłową interpretacją wydarzeń. Każda, ale to absolutnie każda rzecz jest przez niego tłumaczona tak, jakby książka adresowana była do osób ograniczonych intelektualnie. A to dość szybko staje się po prostu nieznośne, tym bardziej, iż fabuła do szczególnie zawiłych nie należy. Zresztą, najlepszym dowodem na to, że autor (bądź wydawca) ma ograniczone zaufanie do inteligencji czytelnika niech będzie umieszczony na końcu książki glosariusz, z którego można się na przykład dowiedzieć czym jest.. CIA!
Paradoksalnie najmocniejszym punktem powieści jest sam James Bond, choć Deaver postaci tej kompletnie nie potrafił wpasować w koncepcję rebootu, kreśląc wizerunek agenta pewnego siebie i obytego. Ten Bond nie popełnia błędów. Zawsze działa metodycznie i rzeczowo. Nie pozwala się wodzić za nos. Bond w „Carte blanche” jest wyidealizowaną wersją samego siebie, a przecież wydawać by się mogło, że właśnie jego dojrzewanie do roli doświadczonego agenta sekcji 00 powinno być lejtmotywem restartu serii. Nic z tych rzeczy. Z tego punktu widzenia cały potencjał drzemiący w tym zabiegu został zmarnowany. Z drugiej strony trzeba Deaverowi oddać, że w pewnym sensie udało mu się na nowo zdefiniować bohatera wykreowanego przez Fleminga. Jego Bond jest postacią bardziej wrażliwą, empatyczną, targaną emocjami, co może nie każdemu przypadnie do gustu, ale przynajmniej autor jest w swej wizji konsekwentny, przez co 007 jest jedyną postacią, którą można określić mianem złożonej. Pomijając kompletnie mdłego Severana Hydta, którego zboczenie zostało dodane trochę na siłę, aby upodobnić go do klasycznych flemingowskich czarnych charakterów, pozostałe postacie są nieprawdopodobnie jednowymiarowe, a czytelnik jest w stanie po dosłownie paru zdaniach każdą z nich stosownie zaszufladkować.
Wisienką na torcie wad powieści jest szereg irracjonalnych rozwiązań fabularnych. Jest to o tyle zaskakujące, że Deaver miał do dyspozycji wystarczająco dużo miejsca, by fabułę skreślić solidnie, nie popadając w banał, czy absurd. W „Carte blanche” zbyt często ucieka się do rozwiązań deus ex machina, przez co ma się wrażenie, że fabuła została sklecona naprędce, wręcz od niechcenia. Przykład? Serbski rząd można zmusić do współpracy podając się za pracownika nieistniejącej agendy Unii Europejskiej (swoją drogą, Serbowie nie mieli szczęścia do tej powieści. Wcześniej funkcjonariusze tamtejszej służby bezpieczeństwa zostali sportretowani jako kompletni amatorzy, na dodatek pozbawieni instynktu samozachowawczego). Każdy przedmiot można pozyskać w ciągu kilku godzin za sprawą bliżej nieokreślonych „kontaktów” kwatermistrza ODG, a kluczowe dla powodzenia całej operacji działania można oprzeć na założeniu, że kobiety (najwyraźniej) nie mają w zwyczaju zmieniać torebek. A skoro przy nieistniejących instytucjach mowa, nie sposób zrozumieć powodów, dla których Bonda uczyniono agentem czegoś tak udziwnionego jak ODG, zamiast pozostać przy starym dobrym SIS (MI6). Czy reboot wymagał tak daleko idącego oderwania od kanonu? Otóż nie.
Wreszcie, w „Carte blanche” Deaver zupełnie niepotrzebnie poruszył kilka wątków, czego najlepszym przykładem może być absurdalna spekulacja na temat przeszłości rodziców Bonda.
Na osobny akapit zasługuje polskie wydanie powieści. Nie będąc przesadnym purystą językowym nieco dziwi, że nawiązując do Republiki Południowej Afryki tłumacz uparcie wykorzystuje kalkę z języka angielskiego „Afryka Południowa”. „Zestaw głośnomówiący” jest, zdaje się, zapisywanym łącznie wyjątkiem od reguły, a słowo „section”, oznaczające jednostkę redakcyjną aktu prawnego, to nie „rozdział”. Szczytem jest natomiast tłumaczenie angielskiego określenia „Middle East” jako Środkowy, a nie Bliski Wschód.

„Carte blanche” niestety nie spełniło pokładanych w niej oczekiwań. Pomimo ciekawego punktu wyjścia i kilku niezłych motywów, jest to zwyczajnie słaba powieść o ułomnej konstrukcji, mało zajmującej fabule, nieciekawie skrojonych postaciach. Książka, która nie potrafi w czytelniku wzbudzić emocji, nie zaskakuje, nie porusza. W dodatku zupełnie niepotrzebnie redefiniuje literacką spuściznę.

     
 
 
  James Bond, gun symbol logo and all associated elements are property of MGM/UA & Danjaq companies. Used without authorisation in informative intent. All rights reserved.  
  bond 50