|
Wydawnictwo Dynamite Entertainment inicjując własne komiksowe uniwersum Jamesa Bonda zarzekało się, że będzie ono osadzone w literackim, a nie filmowym świecie agenta 007. Dotychczasowe tytuły w mniejszym lub większym stopniu wpisywały się w to założenie. Aż do teraz. James Bond: Black Box jest pierwszą serią, która choć formalnie wykorzystuje ustalony i rozwijany przez poprzedników kanon, to jednak jej ton, sposób prowadzenia akcji, jak i motywy po które sięga niechybnie kojarzą się z filmowym cyklem.
Już pierwsza, rozgrywająca się we francuskich alpach, scena, w której wyeliminowany zostaje korsykański zabójca nadaje ton całemu komiksowi, który odtąd powtarzał będzie wszystkie najważniejsze schematy znane z kina. Mamy zatem sekwencję przedtytułową, odprawę u M, dozbrojenie u Q – dla niepoznaki chyba określanego tu majorem Boothroydem – kobietę, kasyno, drinki i całą resztę obowiązkowych elementów klasycznej filmowej opowieści o agencie 007. Włączając w to szaleńczy zjazd na nartach i podróż pary głównych bohaterów pociągiem.
© Dynamite Entertainment |
Nie zrozumcie mnie źle. To nie jest tak, że podążanie utartymi w innym medium szlakami samo w sobie przekreśla Black Box – w żadnym razie! Większym problemem jest to, że scenariusz Benjamina Percy’ego, choć niegłupi, jest zarazem niemiłosiernie schematyczny. Oto bowiem James Bond otrzymuje zadanie odzyskania wrażliwych i często kompromitujących danych, jakie japoński potentat branży technologicznej, mający powiązania z yakuzą niejaki Saga Genji, wykradł z komputerów wysokiej rangi urzędników, dygnitarzy i wojskowych największych światowych mocarstw – w tym brytyjskich. Z oczywistych względów informacje te nie mogą wpaść w niepowołane ręce.
W James Bond: Black Box w zasadzie nie ma tu mowy o jakichkolwiek zaskakujących czytelnika zwrotach akcji, intrygujących koncepcjach, czy choćby frapujących postaciach (te są w najlepszym wypadku poprawne – równie schematyczne, jak i cała fabuła). Opowiedziana w komiksie historia jest prosta. Tylko tyle i aż tyle – warto mieć to na uwadze decydując się na jego zakup.
Skoro o scenariuszu mowa pewne zdziwienie musi budzić brak konsekwencji w budowaniu spójnego uniwersum. Dla przykładu – w komiksie pojawia się Felix Leiter, jednak jest to postać zupełnie inna, niż ta jaką znamy z zakończonej wcześniej serii James Bond: Felix Leiter. Co więcej, stosunki między nim a Bondem są co najmniej napięte, momentami wręcz wrogie, co nie wpisuje się w żaden z kanonów; ani filmowy, ani tym bardziej powieściowy. Choć zabieg ten ma pewne uzasadnienie w fabule, to jednak jest to zdecydowanie przesadzona nadinterpretacja charakterów tych bohaterów. Niepotrzebna i, cóż, zwyczajnie głupia.
© Dynamite Entertainment |
Może więc włodarze Dynamite Entertainment dają scenarzystom za dużo swobody twórczej?
Z całą pewnością nie każdemu przypadnie do gustu oprawa graficzna komiksu. Rysunki Raphy Lobosco są specyficzne i choć niektóre panele przykuwają wzrok (szczególnie interesujące uproszczenia tła), to większość z nich jest narysowana niechlujnie, a postaci momentami są groteskowo wręcz karykaturalne. Co więcej, sylwetki bohaterów, czy też zarys ich twarzy zmieniają się z każdym kadrem. Niewykluczone, że kreska Lobosco jest wyrazem jakiegoś określonego stylu, że efekt ten jest jak najbardziej zamierzony. W każdym razie trudno mi było dopatrzyć się w niej jakichkolwiek pozytywów. Natomiast na wszelkie słowa pochwały zasługuje Chris O’Halloran, którego kolory w dużej mierze ratują wizualną stronę komiksu.
Ostatecznie, pomimo dość licznych wad, przy lekturze James Bond: Black Box można się całkiem nieźle bawić, szczególnie, że komiks ten nie próbuje udawać czegoś, czym nie jest. I paradoksalnie chyba właśnie to pozwala przymknąć oko na przynajmniej niektóre niedociągnięcia jego twórców.
|