dr no frwl gf tb yolt ohmss daf lald tnwtgg tswlmmrfyeo oc avtak tld ltk ge tnd twine dad cr qos sf
24 25 26
 

 
  NewsFAQE-Mail
   
RECENZJA FILMU
 
  THE SPY WHO LOVED ME // SZPIEG, KTÓRY MNIE KOCHAŁ
 

 

 

4/5  

ocena

 
autor: Marcin Tadera
data publikacji: 30.09.2015


 
 


„Szpieg, który mnie kochał” (1977) jest dla bondowskiej serii szczególny: to pierwszy film samodzielnie wyprodukowany przez Alberta R. Broccoli'ego. Harry Saltzman, z którym współpracował od początku lat sześćdziesiątych, za sprawą serii nieudanych projektów biznesowych (oraz problemów osobistych) zmuszony był sprzedać swe udziały w spółce Danjaq – właściciela praw do filmowej wersji postaci Jamesa Bonda, na rzecz studia United Artists.
Po raczej chłodnym przyjęciu poprzedniej odsłony serii, „Człowieka ze złotym pistoletem”, który zebrał mieszane recenzje, a którego wyniki finansowe dalekie były od satysfakcjonujących, ambicją Broccoli'ego stało się stworzenie filmu, który powtórzy sukces swych wielkich poprzedników. Uprzedzając fakty – cel ten udało się osiągnąć. „Szpieg, który mnie kochał” na całym świecie zarobił przeszło 185 milionów dolarów (przy budżecie rzędu 14 milionów). Co więcej, film z entuzjazmem przyjęli zarówno krytycy, jak i fani i do dziś powszechnie uważany jest za najlepszą część serii lat siedemdziesiątych i ery Rogera Moore'a. Fakt ten, mając na uwadze problemy, z jakimi przyszło mierzyć się jego twórcom, można niemal rozpatrywać w kategoriach cudu.
Trudności zaczęły się już na etapie wyboru reżysera. Poważnym kandydatem na to stanowisko był ponoć sam Steven Spielberg. Tym razem Broccoli'ego zawiodła intuicja – postanowił poczekać na efekt jego prac nad „filmem o rybach”. Oczywiście „Szczęki” okazały się być bezprecedensowym szlagierem (przy okazji generując przychód, o którym producenci bondowskiej serii mogli tylko marzyć), a mało wówczas znany Spielberg został okrzyknięty wizjonerem i geniuszem. Jaka szkoda! Twórca późniejszych „Poszukiwaczy zagonionej arki” udowodnił, że lepiej niż ktokolwiek czuje się w kinie nowej przygody – nurcie, w który wówczas można było z powodzeniem bondowskie produkcje wpisać.
Fotel reżysera zaproponowano Guy'owi Hamiltonowi, weteranowi serii. Ten jednak wolał zaangażować się w ekranizację przygód Supermana (który zresztą ostatecznie wyreżyserował Richard Donner). Ostatecznie wybór padł na Lewisa Gilberta, wcześniej odpowiedzialnego „Żyje się tylko dwa razy”. Choć napisy początkowe wymieniają Christophera Wooda i Richarda Maibauma jako twórców scenariusza, to jednak na różnym etapie jego pisania w sumie zaangażowanych w projekt było aż dziewięciu scenarzystów, w tym Tom Mankiewicz i Anthony Burgess (najbardziej znany z powieści „Mechaniczna pomarańcza”). W pierwotnej wersji fabuła miała skupiać się wokół postaci Ernsta Stavro Blofelda i organizacji SPECTRE. Wówczas do akcji wkroczył znany skądinąd Kevin McClory, zarzucając twórcom plagiat napisanego przez niego wcześniej (do spółki z Lenem Deightonem i Seanem Connerym) scenariusza pod roboczym tytułem „Warhead” („Głowica”). McClory zresztą dzierżył prawa do postaci Blofelda i całej SPECTRE, w związku z czym – aby uniknąć kolejnych opóźnień – Broccoli nakazał zmianę gotowego już wówczas tekstu.
Przy tej okazji warto wspomnieć, że sprzedając prawa do ekranizacji powieści, Ian Fleming zażądał, by absolutnie żaden jej element nie został wykorzystany w filmie. Stąd też z niezwykle kameralnej i klimatycznej opowieści o młodej dziewczynie, która musi stawić czoło dwóm groźnym bandziorom w opuszczonym hotelu gdzieś, na amerykańskiej prowincji, otrzymujemy największy i najbardziej spektakularny z dotychczasowych filmów serii.

Na szczęście, pomimo tych wszystkich zawirowań, „Szpieg, który mnie kochał” się udał. Co więcej – z perspektywy czasu można go określić mianem klasyka, któremu niewiele zabrakło do ideału. Na miarę czasów, w jakich powstawał, naturalnie.
To z całą pewnością najlepszy film Gilberta. Biorąc jednak poprawkę na to, jak tragiczne było „Żyje się tylko dwa razy”, a także na fakt, iż kolejnym „Moonrakerem” seria sięgnie dna, jest to raczej wypadek przy pracy i zasługa pozostałych członków ekipy, którzy tu bez wątpienia wznieśli się na wyżyny swoich umiejętności.
Trzeba jednak oddać Gilbertowi sprawiedliwość. „Szpieg, który mnie kochał” charakteryzuje się całkiem udaną kompozycją, w dobrych proporcjach łącząc poszczególne składniki filmu – a przynajmniej przez znaczną jego część. Jest on również utrzymany w niezłym tempie; nudzić w trakcie seansu się nie sposób, ale akcja nie pędzi na złamanie karku. Dzięki temu reżyserowi udało się w kilku miejscach zbudować bardzo solidne punkty kulminacyjne, poprzedzone pierwszorzędnym, autentycznym suspensem. Jest to bodaj najmocniejszy element filmu. Brawa!
Gilbert, co udowodnił już w swoim debiucie w serii, doskonale radzi sobie w scenach masowych, w których kierować musi poczynaniami imponującej liczby aktorów i kaskaderów. Rozmach finału „Szpiega, który mnie kochał”, zarówno inscenizacyjnie, jak i realizacyjnie musi budzić podziw. Również bardziej kameralne sceny zasadniczo udały się nieźle, choć w tym miejscu trzeba mieć twórcom za złe nieumiejętne wykorzystanie potencjału dramatycznego niektórych wątków fabuły. Najlepszym przykładem może być moment, w którym Amasowa dowiaduje się, że to Bond odpowiedzialny jest za śmierć jej ukochanego. Moore daje wówczas popis swych umiejętności aktorskich, ale kroku nie dotrzymuje mu zwyczajnie słaba Barbara Bach. Zawodzi również w tym miejscu scenariusz, który z niezrozumiałych powodów każe postaciom, po krótkiej wymianie zdań, niemal przejść nad tym faktem do porządku dziennego, konsekwencje ograniczając co najwyżej do obrażonej miny bohaterki. A szkoda – Bond w całkiem niezłym monologu przypomina swej partnerce o reperkusjach wyboru, jakiego dokonali wstępując w szeregi służb specjalnych. Odpowiednio rozegrana scena ta mogła być jedną z najważniejszych i najlepszych w serii!
Inna sprawa, że Gilbertowi nie udało się właściwie wykorzystać wszystkich niuansów scenariusza. Tak jest choćby w scenie, w której Stromberg sprawdza u Bonda znajomość egzotycznych gatunków ryb – co oczywiście może spalić jego przykrywkę. Z kapitalnej nowelizacji pióra Christophera Wooda wiadomo, że poprawna odpowiedź na pytanie była kwestią przypadku (otóż szkolny kolega Bonda miał w akwarium ryby dokładnie tego gatunku), ale w filmie jawi się on, po raz kolejny, jako osoba wszechwiedząca. Bez względu na to, czy – jak w tym przypadku – indagowany jest o podmorską faunę, czy też ma się wypowiedzieć na temat technicznych planów tajemniczego urządzenia. Ten James Bond jest doskonały w każdym calu. To, niestety, jeden z największych błędów filmowej serii, w której postać ta kompletnie rozmija się z bohaterem wykreowanym przez Fleminga na kartach swych powieści.
Fabularnie „Szpieg, który mnie kochał” stoi na dobrym poziomie. Choć intryga jest raczej nieskomplikowana, to w scenarzystom udało się uniknąć większych nielogiczności, a akcja posuwa się do przodu zachowując ciąg przyczynowo-skutkowy. Z drugiej strony, film kopiuje poszczególne wątki z „Żyje się tylko dwa razy” (przed laty, w artykule „The Spy Who Lived Twice” napisanym dla magazynu Bondage, Saul Fischer wyliczył 46 podobieństw między oboma filmami!), z których motyw dążenia do nuklearnego konfliktu między mocarstwami, z wykorzystaniem superkonstrukcji przechwytujących obiekty militarne jest najbardziej oczywistym, ale niejedynym powtórzeniem. Zresztą, „Szpieg, który mnie kochał” nawiązuje w wielu momentach również do innych filmów serii, co z czasem każe zadać pytanie o niemoc twórczą scenarzystów.
Zawirowania wokół scenariusza z całą pewnością odcisnęły swoje piętno na ostatecznym kształcie produkcji i nie sposób nie zauważyć, że postać Stromberga w pierwotnej wersji była nikim innym, jak Ernstem Stavro Blofeldem – zdradzają go maniery, sposób bycia, nawet okrutne traktowanie podejrzanych o zdradę pracowników. Jest to jednocześnie zdecydowanie najsłabszy element filmu. Stromberg jest postacią płaską, bez wyrazu. Twórcy nie zadali sobie najmniejszego trudu, by nadać mu osobowość, nakreślić przeszłość. O jego motywacji, poza kilkoma frazesami, którymi podsumowuje kondycję cywilizacji, nie dowiadujemy się absolutnie niczego. Oczywiście w filmie miał pojawić się Blofeld – postać widzom znana, więc jego ekspozycja byłaby zbędna. Ostatecznie jednak jest to największy błąd filmu. Szczególnie, że wcielający się w rolę Stromberga Curd Jürgens jest niesamowicie bezbarwny, w związku z czym wszelkie próby nadania tej postaci jakiejkolwiek charyzmy spełzły na niczym.
„Szpiega, który mnie kochał” trzeba pochwalić za cztery elementy, które ostatecznie przeważają szalę zalet i wad filmu na korzyść tych pierwszych. Scenografia Kena Adama jest doprawdy monumentalna! Na potrzeby filmu wybudowano w studiach Pinewood zupełnie nową, gigantycznych rozmiarów halę, w której zaaranżowano wnętrza supertankowca. Przedsięwzięcie to graniczyło z szaleństwem nie tylko ze względu na rozmiar samej konstrukcji, ale też potencjalne trudności z jej oświetleniem – rzecz niesamowicie istotna w procesie filmowej produkcji. Jako ciekawostkę można zauważyć, że w tym aspekcie twórcy konsultowali się z samym Stanleyem Kubrickiem!
Po drugie: muzyka. Marvin Hamlish skomponował wspaniałą, nominowaną zresztą do Oscara partyturę, w której w zaskakująco zharmonizowany sposób połączył motywy symfoniczne z elementami disco (znak czasów!). Hamlish również napisał utwór tytułowy „Nobody Does It Better”, którym również zdobył nominację do Nagrody Akademii Filmowej.
Po trzecie: zdjęcia. Claude Renoir, kolejny debiutant w bondowskiej serii, wykonał fantastyczną pracę zarówno w scenach akcji, jak i ujęciach bardziej kameralnych, kapitalnie kadrując film i niezwykle umiejętnie wykorzystując grę świateł i kolorów. Jeśli miałbym wskazać najmocniejszy element „Szpiega, który mnie kochał”, to z pewnością byłaby nim scena rozgrywająca się wśród egipskich piramid. Magia kina!
Wreszcie po czwarte: praktyczne efekty specjalne. Ekipa odpowiedzialna za miniaturki spisała się wybornie, a efekt ich pracy do dziś może budzić uznanie.

Ostatecznie „Szpiega, który mnie kochał” jednoznacznie ocenić jest niezwykle trudno. Jest to przykład filmu, który momentami rozbudza nadzieje na dzieło wielkie, by po chwili je niweczyć drobiazgiem, który jednak rzutuje na jego odbiór. W założeniach jest to obraz bardziej poważny, w którym stosunkowo duży nacisk położono na warstwę dramatyczną, jednocześnie utrzymując go w konwencji pierwszorzędnego widowiska.
Największą jego wadą jednak jest to, jakim filmem mógłby być, gdyby jego twórcom nie zabrakło odwagi i poszli o krok dalej. Czytając wspomnianą wcześniej nowelizację Wooda nie sposób oprzeć się wrażeniu, że gdyby „Szpiega, który mnie kochał” bardziej stonować, zrezygnować z kilku nieprzystających do niego elementów, niepotrzebnego mrugania do widza okiem, mógłby powstać cholernie dobry film! Tym niemniej – bawić można się przy nim dobrze. A to chyba w ostatecznym rozrachunku najważniejsze.

 

     
 
     
POWIĄZANE DZIAŁY RECENZJA FILMU // RECENZJA KSIĄŻKI // RECENZJA KSIĄŻKI (ADAPTACJA) // ROGER MOORE
 
 
  > data publikacji 30.09.2015 © MI-6 HQ
James Bond, gun symbol logo and all associated elements are property of MGM/UA & Danjaq companies. Used without authorisation in informative intent. All rights reserved.
 
  bond 50